Dookoła Polski

 

Dookoła Polski


Urzekająca magia bieszczadzkich szlaków

Wybieramy najciekawsze miejsca z Polski i przeznaczamy miesiąc na wykonanie zgrabnej pętli wewnątrz naszego kraju. Aby częściowo zboczyć z utartych szlaków w miarę możliwości zachowujemy bezpieczny dystans sto kilometrów od stolicy. Odwiedzamy nie tylko popularne miejsca. Na początku lipca do Polski przylatuje w odwiedziny Bess, moja znajoma z Minnesoty i wspólnie z nią oraz trójką przyjaciół wyruszam na wyprawę.

Startujemy ze Szczecina. Przez kilka dni jeździmy na rowerach po okolicznych lasach w rejonie Zalewu Szczecińskiego. Pokonujemy leśne ścieżki, niektóre ledwie przejezdne.

Odwiedzamy rezerwat jeziora Świdwie, a także kilka knajp na trasie. Bar w Węgorniku i knajpa u Jurka w Bartoszewie to miejsca, gdzie napijemy się zimnego piwa Bosman i zjemy smażone pierogi, tutejszą specjalność. Oryginalne wykończenie na zewnątrz, a wręcz jego brak to stoliki i ławki domowej roboty wykonane z przypadkowych materiałów. Relaks, świeże powietrze i jakże większy spokój w porównaniu do zatłoczonego centrum miasta.

Poznań na początek


Akordeonista na Wawelu

W drodze do Poznania dopada nas ostry deszcz. Mamy to szczęście, że jedziemy autem, ale w momencie, gdy ulewa zaczyna przypominać ścianę deszczu zastanawiam się, czy mijany parę minut temu na autostradzie motocyklista jeszcze żyje.

Umawiamy się ze znajomymi w Brovarii, minibrowarze położonym na Starym Rynku. W eleganckim wydaniu napijemy się tutaj ważonego w tradycyjny sposób naturalnie mętnego piwa niepasteryzowanego. Jak zapewnia właściciel, to trzecie tego typu miejsce w Polsce. Wszystkie podawane tutaj piwa: pszeniczne drożdżowe, miodowe, a nawet jasne niepasteryzowane mają bardzo charakterystyczny smak.

Deszcz nas prześladuje. Potężne strugi dopadają nas nad jeziorem maltańskim. Szybko chowamy się pod drzewami i myślimy nad planem awaryjnym. Odwiedzamy niedawno wyremontowaną poznańską Farę. Bogato zdobiona różowa fasada barokowego budynku zachęca do przestrzennego, udekorowanego z dużym rozmachem wnętrza. Spacerujemy po rynku, przyglądamy się kolorowym zabytkowym kamienicom i położonemu w centrum ratuszowi. Idziemy do restauracji „Czerwone Sombrero” na tortille z różnymi gatunkami mięsa. Dopada nas całkowite zmęczenie, więc ruszamy dalej dopiero dnia następnego.

W stronę Krakowa


Krakowskie śródmieście

Obóz koncentracyjny w Oświęcimiu. Krematorium, komory gazowe, cele, puszki po gazie Cyklon B, niezliczone ilości ubrań, butów, rzeczy osobistych i włosów. Drut kolczasty, pełen ironii napis przed wejściem do obozu „Arbeit macht frei” (niem. „Praca czyni wolnym”). To przygnębiające miejsce niesłusznie pochłonęło prawie półtorej miliona istnień ludzkich.

W Krakowie zatrzymujemy się w Old Walls Hostel. Cała nasza piątka mieści się w największym z dostępnych pokoi. Podczas spaceru po krakowskiej starówce dostrzegam, że dużo się tutaj zmieniło od czasu mojej ostatniej wizyty pięć lat temu. Obecnie panuje zdecydowanie większe nastawienie na turystów, masową rozrywkę i nagabywanie w języku angielskim przechodniów do wejścia do klubów.

No tak, dużo tutaj weekendowych wycieczkowiczów z krajów starej Unii Europejskiej. Jestem rozczarowany, bo przez cały wieczór wypatruję i nie udaje mi się zobaczyć żadnego pijanego Anglika krzyczącego i biegającego na golasa wokół Starego Rynku. Z moich źródeł to obecnie jedna z ciekawszych krakowskich atrakcji.

O poranku wypożyczamy rowery. Znajdujemy najlepszą i najtańszą wypożyczalnię „Dwa koła” na ul. Józefa 5 prowadzoną przez osoby niepełnosprawne. Odwiedzamy wystawy sklepowe na Sukiennicach, jedziemy nad Wawel przywitać się z Bazyliszkiem, a następnie ile sił w nogach wzdłuż Wisły.

Dorcia zapewnia, że zaprowadzi nas na największe kotlety schabowe w mieście. Po godzinnych poszukiwaniach odnajdujemy to miejsce. Na stole pojawiają się schaboszczaki zajmujące dwie trzecie powierzchni wielkich talerzy. Wraz z kapustą gotowaną i zimnym piwem nastaje prawdziwa królewska uczta.


Tradycyjne stroje małopolskie

Rano zwijamy kram i jedziemy do aquaparku. Okazuje się, że najszybsze zjeżdżalnie kamikaze zostały kilka lat temu rozmontowane ze względów bezpieczeństwa. Dojeżdżamy do Wieliczki. Doznaję szoku kulturowego widząc wielki spęd ludzi tłoczących się na placu przed wejściem, zupełnie jak na rozpalonej patelni. „Macie szczęście, dzisiaj jest bardzo krótka kolejka” – zaczyna z dumą w głosie jeden ze strażników – „maksymalnie dwie godziny czekania„. Wykreślamy więc kopalnię soli z naszego elastycznego planu i kontynuujemy podróż w stronę Bieszczad.

Bieszczady


Silny wiatr na górskiej polanie

Bieszczady to rejon mało popularny wśród wygodnych turystów, z tego względu ceny są niższe. Mała butelka wody „Celestynka” kosztuje w przydrożnym barze zaledwie 45 groszy.

Droga staje się wyboista i po jakimś czasie odpada nam tłumik. Zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Uprzejmy sprzedawca prowadzi nas do służbowego garażu, gdzie dostajemy fragment linki miedzianej. Mała operacja i gotowe, daję atest na kolejne 2000 kilometrów. Sprzedawca nie chce przyjąć zapłaty, więc w podziękowaniu dajemy mu dwa piwa.

Na polu biwakowym w Ustrzykach Górnych rozbijamy namioty i jednocześnie wstawiamy steki na grilla.

Od samego rana wkraczamy na teren Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Zdobywamy Tarnicę (wysokość ok. 1345 m n.p.m.) i staramy się przemieszczać pasmem górskich szczytów nie tracąc w ten sposób wysokości.

Docieramy na polanę z bardzo silnym wiatrem. Otwierając usta do wiatru trudno wykrztusić z siebie jakikolwiek dźwięk. Okazuje się, że zejście z gór jest bardziej męczące niż wejście. Dzisiejszego dnia pokonujemy 17 kilometrów. Dochodzimy do drogi i nagle niespodzianka, dwa warszawskie auta podwożą nas na pole namiotowe. Wykończeni idziemy na zasłużoną porcję bigosu i piwo w jednej z góralskich chat.


Połonina Wetlińska daleko za nami

Odkrywamy rzekę tuż za ogrodzeniem pola namiotowego. Przeprawiamy się przez gęste pokrzywy. Po fakcie okazuje się, że alternatywnie nad rzekę można dojść przez bramę udeptaną ścieżką. Woda w orzeźwiającym górskim potoku ma co najwyżej 15 stopni Celsjusza. Po tak intensywnym dniu marszu jest niezastąpiona.

Ruszamy na kolejny, tym razem dalszy szlak. Ciężkim podejściem dochodzimy do schroniska „Chatka Puchatka„, następnie zaliczamy Połoninę Caryńską, Przełęcz Orłowicza, Połoninę Wetlińską i Smerek. Mamy zawrotne tempo i nie licząc dwóch biegnących harcerzy nikt nie jest w stanie nas wyprzedzić. Typową trasę robimy w połowę sugerowanego przez drogowskazy czasu, tak więc jednego dnia jesteśmy w stanie zrobić kilkanaście godzin szlaku turystycznego.

Mocne słońce daje się we znaki. Skóra twarzy jest jednostronnie podrażniona, bo większa część wędrówki prowadziła w jednym kierunku.

Do Ustrzyk Górnych podwozi nas dziki brodaty góral. Jest małomówny, ale z wyciągniętych informacji dowiaduję się, że podczas ostatniej burzy przewoził swoim mikrobusem 28 osób, czyli jakieś 200% normy. Dodam, że to niemalże pirat drogowy. Góral z dumą wspomina, jak to starsze babcie, pasażerki, boją się z nim jeździć.

Mamy kilka dni dobrej pogody, aż kolejnego poranka słyszę krople deszczu spadające na płótno namiotu. Budzi mnie głos Matiego, „Rad, wstawaj, wyjeżdżamy„. Dobrze, że zdążyliśmy się nachodzić po górach przed falą ulewnych deszczy.

Przypadkowe bezdroża


Kolorowe kamienice na rynku w Lublinie

Zatrzymujemy się na śniadanie w przypadkowym wiejskim sklepie. Tuż obok znajduje się bar. Kupujemy dostępne produkty, czyli pasztet, bułki, twaróg, pomidory i maślankę. „A czy jest kawa?” – Dorcia pyta sprzedawcę. „Jest, ale taka do zaparzenia„- odpowiada sprzedawca, „a czy to obok to nie bar?” – zagłębia się w temat Dorcia. „Zgadza się, bar jest, piwko lane jest, ale kawy nie ma”. Pada deszcz, więc śniadanie jemy na zadaszonym przystanku. Ku miłemu zaskoczeniu, dalsza trasa prowadzi nas prosto do Lublina. Właśnie zdałem sobie sprawę, że mieszka tutaj Paulina, moja bardzo dobra znajoma ze studiów.

Lublin

Parkujemy w miejscu tuz przy deptaku prowadzącym na rynek. Na starym rynku, przy Krakowskich Przedmieściach spotykamy się z Pauliną. Oglądamy zamek i kilka wykładanych kostką uliczek w centrum. Idziemy do irlandzkiej restauracji, pojawia się zimne piwo i smażona ryba w pesto. Spadła nam z nieba. gościnność Pauliny, która zaprasza nas na noc,


Widok na lubelską starówkę

Odwiedzamy kolejny minibrowar na naszej trasie, tym razem na ulicy Grodzkiej 15 w Lublinie. Zamawiam mętne niepasteryzowane piwo pils. Okazuje się, że dzisiaj tylko to jest dostępne.

Poznajemy brata Pauliny i jego żonę. Odwiedzamy staropolską karczmę Sielsko-Anielsko, gdzie kelnerki poprzebierane za mazowszanki podają nam do piwa smalec i twaróg z chlebem.

Chodząc od miejsca do miejsca jakoś ten czas szybko leci. Wracamy o świcie, ale mimo to wstajemy z rana. Wsiadamy na rowery i jedziemy nad Zalew Zemborzycki. To jedno z kilku miejsc w Polsce z wyciągiem do wakeboarda i nart wodnych. Zaczyna padać, robi się ulewa, w dodatku jeden rower się psuje więc musimy się nawzajem holować, jest zimno i mokro, ale z cukru nie jesteśmy.

Wilanowo i Tokary


Tradycyjna kuchnia kaflowa

Dojeżdżamy do Wilanowa. Zatrzymujemy się przy posiadłości należącej kiedyś do mojej babci. To licząca około pół hektara działka, na której znajduje się skromna chatka, drewniana szopa, chlew i niegdyś stodoła wypełniona po brzegi sianem. Poza tym ogród, sad i dużo nieskoszonej trawy. Przyjechaliśmy tutaj, aby zobaczyć coś, o czym ludzie już dawno zapomnieli. Dla mnie to także zmysłowe wspomnienia z dzieciństwa. Letnia kuchnia, rozżarzone piece kaflowe, ciepły rosół z kurczaka, poranna jajecznica z grzybami, szklanka zimnej wody z głębokiej studni, motyle, sarny, zające, osy i szerszenie oraz klarowne wiejskie powietrze. Uwielbiam to miejsce za spokój jaki tutaj osiągam przez wykonywane prostych, codziennych czynności.

Po wielodniowej tułaczce w końcu mamy szansę rozładować bagaże. Rozwieszamy przemoczone namioty w stodole, a mokre ubrania na strychu. Pokazuję znajomym okolicę.


Cukinia prosto z ogrodu

Jeden mały sklep to miejsce, gdzie ludzie spotykają się wczesnym popołudniem. Nie licząc pory żniw do spotkań dochodzi bez specjalnej okazji. Dostępne tutaj piwo Łomża sprzedawane jest w małych, pękatych butelkach. Mieszkańcy piją piwo ciepłe, a stojąca jak byk tabliczka o zakazie spożywania alkoholu w obrębie sklepu służy co najwyżej do zakrycia dziury w oknie. Okazja aby zaczerpnąć wiadomości ze wsi i spędzić trochę czasu plotkując. Nikomu się przecież nie śpieszy.

Skoro świt wybieramy się na grzyby. Przedzieramy się przez bagna, aby przedostać się do dużego lasu. Z grzybami niestety nienajlepiej, wystarczy co najwyżej na poranną jajecznicę. Znajdujemy olbrzymie połacie dojrzałych jagód. Gdy ręce są już fioletowe od łakomstwa decydujemy, że zamiast jeść, zaczniemy je zbierać.

Nazbieraliśmy około dwa kilogramy jagód. Wychodzimy z lasu i wracamy do domu myśląc już o naleśnikach z jagodami i bitą śmietaną na obiad.

Mamy poważny problem z udrożnieniem komina w nieużywanej od dłuższego czasu kuchni letniej. Przynosimy drabinę, przepychamy wylot dymu, rozmontowujemy kilka cegieł, aż w końcu dym zaczyna iść unosić nie do wewnątrz lecz na zewnątrz. Kosztuje to nas trochę wysiłku, zdrowia i wiele wymuszonych piekących łez. Teraz możemy przygotować naszą cukinię z mięsem mielonym, sosem pomidorowym, smażoną cebulą i makaronem.


Suszenie namiotów w stodole

Tokary to sąsiadująca z Wilanowem wioska. Odwiedzamy granicę polsko-białoruską, tam gdzie Tokary zostały w 1945 roku podzielone przez Związek Radziecki. Tak ustalono nową granicę państwa, przebiegającą dokładnie w połowie wioski. W ten właśnie sposób moja babcia została odcięta od swoich sióstr. Aż prosi się zacytować Katharine Clifton z filmu „Angielski Pacjent” – „We are the real countries, not the boundaries drawn on maps with the names of powerful men” [ang. „To my jesteśmy prawdziwymi krajami, a nie granice na mapach z nazwiskami rządzących„]. To właśnie poczucie tożsamości decyduje o przynależności.

Odwiedziny wymagające wówczas krótkiej przejażdżki rowerem bezpowrotnie stały się parogodzinną wyprawą, do której potrzeba wizy, dojazdu do odległego przejścia granicznego i przebycia analogicznej drogi po stronie białoruskiej. Gdyby granicę przepuszczono parę kilometrów dalej, przez pobliskie Wilanowo żyłbym w innym świecie. Pech, szczęście, przeznaczenie, przeciwność losu, czy może absurdalny wymysł rządzących? Życie to jeden wielki ciąg przypadków.

Mazury

Zatrzymujemy się w Piszu na Pojezierzu Mazurskim u przesympatycznej cioci Matiego. Ciocia przygotowuje jedzenie dla naszej piątki, ale z pewnością wystarczyłoby na dziesięć osób. To pełnowymiarowa biesiada. Zupa, gołąbki, makaron z sosem, kurczak, sałatka warzywna, i mizeria to danie główne. Poza tym herbata, kompot, kisiel, a na deser lody z bitą śmietaną i dużo owoców. Ze stanu całkowitego zagłodzenia niespodziewanie przechodzimy w stan bliski pęknięciu z przejedzenia.

Organizujemy spływ rzeką Pisą. To prawy dopływ Narwi, leżącym w dorzeczu Wisły. Pisa wypływa z systemu Wielkich Jezior Mazurskich, a początek bierze w jeziorze Roś w Piszu. Około 17 km trasa wraz z licznymi przerwami na jedzenie i płynięcie pod prąd zajmuje nam około pięciu godzin.


Jezioro Śniardwy

Rano jedziemy do Mikołajek, gdzie odnajdujemy niezły deal na wypożyczenie jachtu „Sasanka„. Za trójkojowy jacht o długości 660 cm płacimy zaledwie 250 zł za cały dzień.

Zaczynamy z jeziora Mikołajskiego, odcumowujemy jacht i dopływamy na otwartą przestrzeń z pomocą silnika. Rozwijamy grot (główny żagiel) i fok (mniejszy żagiel mocowany na sztagu, z przodu jachtu). Cała na przód. Przepływamy wąskim kanałem i wbrew zaleceniu właścicielki jachtu nie płyniemy na małe jezioro Bełdany, lecz bezpośrednio na największe w Polsce jezioro Śniardwy. Płyniemy z wiatrem, więc jest stosunkowo mało halsowania. W wolnych chwilach jedna lub dwie osoby wskakują do wody i płyną za naszą żaglówką w kole ratunkowym na linie.

Nagle psuje się pogoda. Wszystkie jachty są już pochowane przy szuwarach. Ściągamy żagle. Robi się na prawdę niebezpiecznie, wieje silny wiatr, rzuca nami na boki, pojawiają się silne fale, ale woda jeszcze nie wlewa się do wnętrza kabiny. Damy radę. Po około godzinie walki pogoda się poprawia i zgrabnie manewrując naszą Sasanką opływamy całe jezioro dookoła. Nasza trasa na jeziorze Śniardwy podczas burzy. Końcówka wymaga dużo halsowania, szczególnie w wąskim kanale, ale nie dajemy za wygraną i dopływamy do przystani o sile wiatru.

Odcinek północny


Zamek krzyżacki w Malborku

Na drodze z Mazur w kierunku Trójmiasta panują korki. Udaje nam się znaleźć alternatywę. Jedziemy spokojną drogą polną. Oglądamy żniwa na polach, lasy, małe wioski i drobne sklepiki.

Zatrzymujemy się w przy zamku krzyżackim w Malborku (niem. Ordensburg Marienburg). To trzyczęściowa twierdza obronna w stylu gotyckim, której budowa rozpoczęła się już w XIII wieku. Jest to jedna z największych zachowanych tego typu budowli na świecie.

Dojeżdżamy do Sopotu. I znajdujemy pole namiotowe, jak to określiła Bess „the most ridiculous campsite I’ve ever seen„. Fakt, nasze pole namiotowe jest wielkości dużego supermarketu, namiot jest rozbity na namiocie, a pełne wykorzystanie przestrzeni doprowadza do tego, że aby wjechać autem trzeba przestawiać śledzie w sąsiadujących namiotach. Nie mamy wyboru, bo to jedyne pole namiotowe w okolicy.

Idziemy na plażę pograć we frisbee. Woda w Bałtyku jest lekko słona i ciepła. Dochodząc na molo kelnerka w jednej z pizzerii przedstawia nam istotę Trójmiasta. „W Gdańsku ludzie pracują, w Gdyni śpią, a w Sopocie się bawią„. Jesteśmy w Sopocie, pora więc na zabawę.

Kolejnego dnia dojeżdżamy do Szczecina, naszego punktu startowego i docelowego, kończąc w ten sposób podróż dookoła Polski.

Runda dodatkowa


Spływ canoe do jeziora Lubie

Trzy tysiące kilometrów to za mało. Wyruszamy na wyspę Wolin, aby zobaczyć rezerwat żubrów w Międzyzdrojach i spędzić kilka dni nad morzem. Monotonny tłum jednakowych, beznamiętnych turystów chodzi w tę i z powrotem po głównej promenadzie. Zatrzymują się od czasu do czasu by kupić zestaw ozdobnych muszelek, żelki Haribo, czy smażoną flądrę. A potem idą poopalać się na zatłoczonej plaży na stojąco. Zdaję sobie sprawę, że tak właśnie w Polsce wyglądają wakacje nad morzem.

Pomijamy wybrzeże i przenosimy się na Pojezierze Drawskie. Trafiamy do przyjaznego małżeństwa z Gdańska prowadzącego już od kilkunastu lat małe pole namiotowo-kempingowe wraz z przystanią w Gudowie. Wynajmujemy solidne canoe i spływamy rzeką. Miejscami jest porywiście i praktycznie na całej trasie występują przeszkody terenowe.


Pojezierze Drawskie

W kanale prowadzącym do jeziora Lubie pływają ryby. Woda jest bardzo klarowna, widać liczne wodorosty i rośliny wodne. Moment nieuwagi sprawia, że nasze canoe blokuje się pod naporem grubych gałęzi, a porywisty nurt rzeki wywołuje znaczny przechył. Momentalnie canoe się przewraca i oboje znajdujemy się pod wodą. Pozostaje szybki ratunek jedzenia, plecaka i płynącego do przodu brakującego wiosła. Cała akcja rozgrywa się w mule po łydki i brzegu rzeki pełnym pokrzyw.

Od teraz staramy się płynąć ostrożniej i nieco mniej brawurowo pokonywać kolejne przeszkody.


Trasa podróży

Co chwilę trzeba się pochylać, hamować lub awaryjnie zmieniać tor spływu. Czasem najlepsze rozwiązanie wymaga podrapania pleców i ramion. Duże konary i mniejsze gałęzie są wszędzie. Razem z nimi liczne owady, kleszcze, pająki i inne gryzące istoty.

Do wielu zmaganiach wypływamy na jezioro Lubie. Jest już półmrok, widać tylko nienaruszoną taflę jeziora, panuje cisza i absolutny spokój. Słońce zachodzi nad linią konarów drzew i odbija się na całej długości jeziora.

Jesteśmy całkowicie przemoknięci, nie mamy suchych ubrań i robi się zimno, ale woda jest wspaniale ciepła. Dopływamy do przystani, wchodzimy na molo i nabierając rozbiegu skaczemy do jeziora na zakończenie naszej wyprawy.

sierpień 2009