Żółtym busem przez Rumunię
Pierwsze godziny na Rumunii nie należą do łatwych. Wpakowaliśmy się na kilkadziesiąt kilometrów robót drogowych. Utrudnienia to nie tylko ruch wahadłowy i niespodziewanie głębokie dziury. To także pędzące ciężarówki-kamikaze i fantazyjne oznakowanie niebezpiecznych odcinków drogi. Musimy to przetrwać.
Na szczęście w końcu mijamy ten zindustrializowany krajobraz. Na horyzoncie pojawia się pofałdowany teren, a wraz z nim promyk nadziei. Wjeżdżamy na teren Apuseni Parcul Natural.
Apuseni Parcul Natural
Czeka tu na nas świetna domowa kuchnia i błądzenie po wysokogórskich wioskach oplecionych zielonymi pastwiskami. W tej niezwykle urodzajnej części kraju pasterze i farmerzy mają ułatwione zadanie. To wymarzone miejsce dla owiec, krów, baranów i koni, które beztrosko podgryzają świeżą trawę. Otoczenie każdej kolejnej wioski wygląda nieco inaczej od poprzedniej, ale ich cechą wspólną jest naturalnie emanująca sielankowa atmosfera i powoli toczące się życie.
Nasz żółty bus niekiedy wzbudza sensację i zdziwienie ludzi, którzy o tej porze roku zajmują się głównie układaniem siana na specjalnych palach.
Odwiedzamy też dwie jaskinie znajdujące się na terenie parku. W pierwszej kolejności niewielką i łatwo dostępną Peștera Poarta lui Ionele. Następnie Peștera Scărișoara, zdecydowanie głębsza i bardziej tajemnicza jaskinia, a ze względu na utrzymującą się niską temperaturę przez cały rok we wnętrzu zobaczymy pozostałości lodowca. W obu jaskiniach żyją nietoperze i obie zostały uznane przez lokalne władze jako cud natury.
Transfagarasan
Przenosimy się w głąb Rumunii w kierunku drogi Transalpina. Poszukujemy miejsca na noc nieopodal przypadkowej mieścinki Skaliste. Życie ponownie nabiera innego tempa. Dzieci bawią się i biegają po wiosce, babuszki plotkują i robią na drutach, a dziadkowie siedzą na ławce popijając butelkę Ciucaș, lokalnego piwa z jeleniem w logo.
O poranku dojeżdżamy nad Transfagarasan. Ta trasa jest znana również jako ‘Droga Transfogaraska’. Jest charakterystycznie pokręcona, ma 150 km długości i prowadzi wzdłuż licznych jezior przez przełęcze na wysokości blisko 2000 m. Niegdyś o znaczeniu militarnym, dziś to po prostu ciekawe miejsce i jedna z głównych atrakcji na Rumunii.
Podobno. Jest zerowa widoczność i nic nie widać. Cierpliwość to jednak przydatna cecha.
Stopniowo, z kompletnej mgły, wyłaniają się kolejne niekończące się zakręty. Trudno uwierzyć, że tego typu konstrukcje na prawdę istnieją i że to człowiek wpadł na pomysł by to stworzyć.
W przydrożnej knajpie zatrzymujemy się na „potrawę dla dwojga z czasów Draculi”. Na naszym stoliku pojawiają się cięte skórki wieprzowe, jakiś dziwny ser, mamałyga (narodowa potrawa z mąki lub kaszy kukurydzianej), grillowane mięso, jajko, smażona cebulka i jeszcze coś. To wysokokaloryczna, wydajna potrawa. Kelner rekomenduje również pączki z konfiturami i bitą śmietaną na deser. W końcu porządny obiad.
Park Narodowy Piatra Craiului
Nadkładamy trasy, aby ominąć większość dróg krajowych (po wcześniejszych doświadczeniach). Przed nami Parcul National Piatra Craiului. Płacimy 2 lei (ok. 2 złote) za wjazd. Zapoznajemy się z ostrzeżeniami informującymi jak się zachować w obecności niedźwiedzia:
Zasada nr 1: Nie grillować!
Zasada nr 2: Zachować ciszę.
Wjeżdżamy spokojnie i rozglądamy się za niedźwiedziami. Czy je tutaj za chwilę zobaczymy? Czas i ekscytacja znikają, gdy za rogiem okazuje się, że w parku na całego biesiadują wielodzietne rumuńskie rodziny. Grillują, tańczą i puszczają własną muzykę biesiadną na tyle głośno, aby zagłuszyć biesiadników obok. Jedziemy kolejne parę kilometrów „w głąb” parku. A tam to samo: wielkie ogniska, tony żarcia, biesiada i grillowanie. Gdzie się podziały niedźwiedzie?
No cóż, wychodzi na to, że lokalne pląsające przyśpiewki i dźwięk akordeonu nie są w guście niedźwiedzi. Spacerujemy po okolicy i obserwując to wszystko, podążamy za resztą. Akordeonu niestety nie mamy, ale rozkładamy grilla :-)
Obok nas jest około pięć innych obozowisk. Każdy licytuje się głośniejszą muzyką. Dowożą zapasy drewna na ognisko, a gdy braknie, idą w las z czołówkami i siekierami, aby coś jeszcze dorąbać z obszaru parku narodowego. Biesiada trwa do późnej nocy, a o poranku przyjeżdżają zmiennicy. Tak tu sprawy się toczą.
Godna podziwu jest umiejętność do rozbijania obozowisk. Biesiadnicy na przejście ze stanu samochodu z tobołkami na dachu do stanu rozpalonego ogniska, grającej muzyki i tańców potrzebują zaledwie 5 minut. To szybciej niż moja strefa T1 w trakcie triathlonu.
Ruszamy na trop Draculi.
Pierwsze dwie myśli: Gdzie jest Dracula i skąd się wzięli ci wszyscy turyści? Ku przestrodze innych, zastanówcie się czy chcecie stać w kolejce i przepychać się ze stonką. Skoro już przyjechaliśmy do Bran, to nie będziemy zawracać. Chociaż mocno to rozważamy. Ostatecznie zwiedzamy ten otoczony wieloma legendami zamek. Ciekawe miejsce cały ten tłok trochę psuje ogólne wrażenie, dlatego też po małej zagadce przenosimy się dalej.
Czy potraficie odnaleźć wspólny element występujący na wszystkich trzech zdjęciach?
Tak, oczywiście, to czerwone dachówk.
Zwiedzamy mniej obleganą zabytkową cytadelę w Rasnovie.
Pora coś zjeść. Szukając knajpy na głównym placu zupełnym przypadkiem trafiamy na pokazy tańców folklorystycznych z Europy Wschodniej, w tym również z Polski.
Czy Rumuni mówią po angielsku? Nic bardziej mylnego. Nawet w turystycznej miejscowości problemem jest zamówienie pizzy. W terenie, gdzie na ogół przebywamy, trudno o najprostszą konwersację. Rosyjski też nie działa, ale na szczęście język gestów jest niezawodny.
Rumuński klimacik
Dojeżdżamy do wioski Viscri, która z jakiś powodów stała się popularna wśród turystów. Może to malownicza lokalizacja i mieszkańcy żyjący w tradycyjny sposób są magnesem? Jest tu kilku rowerzystów, a także duży francuski kamper z satelitą. Ciekawie to się komponuję ze stadem bydła przechodzącym przez wieś czy owcami i kozami korzystającymi z wodopoju.
W Sighisoara dopada nas deszcz. Muzeum tortur, na które mieliśmy chrapkę jest niestety zamknięte. W zamian zwiedzamy zabytkową część miasta i spacerujemy po wykładanych kamieniami ulicach.
Z przysmaków zdecydowanie polecam odwiedzić jedną z lokalnych piekarnii specjalizujących się w à la pretzlach z nadzieniem budyniowym w różnych smakach.
W drodze do Bistrita obserwujemy ciekawe zjawisko: Cygański przepak.
Polega to między innymi na przeładowaniu materacy z jednego samochodu do drugiego. Na dalszą spedycję czekają też dwie lodówki, dziecko skaczące po tobołach i dziwne elementy konstrukcyjne z powyginanymi drutami. Też robimy podobny przepak i ruszamy dalej.
Bistrita to zadbane miasto akademickie. Zastaniemy tu zabytkowy deptak z restauracjami, elegancko przystrzyżony park miejski, czyste uliczki i mnóstwo rzeźb wkomponowanych w otoczenie.
Prowincja Maramures
Zbaczamy z głównej drogi w stronę Bogdan Voda. Zaczyna się prowincja Maramures. Domy stają się jeszcze bardziej drewniane, na ulicach coraz więcej konnych powozów ciągnących siano i całe rodziny na wozie. Pojawiają się również klasyczne babuszki, które siedzą na ławce przy płocie i bacznie obserwują każdą aktywność wokół własnego domostwa. To oczywiście w chwili odpoczynku. Te bardziej żwawe noszą na plecach rabarbar lub suszą trawę na siano układając ją na charakterystycznych drewnianych konstrukcjach.
W Barsana odwiedzamy kompleks drewnianych kościołów. Jadąc dalej trafiamy na rumuńskie wesele w Calinesti.
Lista gości jest bardzo długa. Rozbrzmiewa się muzyka na żywo. Kolorowe tradycyjne stroje druhen i pozostałych gości podkreślaną wyjątkowość tego wydarzenia.
Tuż obok drewnianej kapliczki znajduje się skansen. Są tu takie wynalazki jak tradycyjna pralna rzeczna (wyglądająca jak jacuzzi), młyn, destylarnia alkoholu i jeszcze ciekawych eksponatów.
Wesoły Cmentarz
Na koniec naszego rumuńskiego epizodu dojeżdżamy do Sapanty, położonego tuż przy ukraińskiej granicy miasteczka. To bez wątpienia konieczny punkt programu w Maramures ze względu na ciekawą drewnianą architekturę. Między innymi zobaczymy tutaj wysoki na 78 metrów najwyższy drewniany kościół na świecie. „Wesoły Cmentarz” to kolejny powód przyciągający tutaj przybyszów. Dzwonnik rozpoczyna swój rytuał i rytmicznie bije na trój-dzwonowej dzwonnicy. Sprawia to, że prawie pękają bębenki w uszach. Mimo tej nieznacznej niedogodności, spacerujemy po cmentarzu i obserwujemy poszczególne inskrypcje. Spacer pomiędzy grobami przypomina zwiedzanie muzeum pełnym zabawnych historyjek. To znaczy, sądząc po ilustracjach, zakładam, że historyjki też są zabawne. To artystyczne i poetyckie podejście, z przymrużeniem oka, do podsumowania różnych scen z życia osób tutaj pochowanych.
Może to nietypowo zabrzmieć, ale zasypiamy przy wesołym cmentarzu, budzimy się i ruszamy w stronę granicy rumuńsko-ukraińskiej.