Zakątki Belize
Bar plażowy na wyspie Caye Caulker
Samolot z Miami zbliża się do półwyspu Yukatan. Lądujemy na lotnisku położonym pół godziny od Belize City. Terminal wygląda dość nietypowo. Przypomina bardziej dworzec autobusowy z lat osiemdziesiątych niż nowoczesny port lotniczy. Ludzie ustawiają się w kolejce i czekają na podawane ręcznie bagaże. Przy odprawie wypełniamy formularz imigracyjny, a po krótkiej rozmowie, czarnoskóry celnik wbija nam pieczątkę do paszportu.
Bezpośrednio po wyjściu z lotniska otacza nas chmara dzikich taksówkarzy oferujących transport do miasta po "specjalnych" cenach. Rezygnujemy z ich usług i zmierzamy pieszo w stronę głównej drogi. Po przejściu stu metrów zatrzymuje się tuż obok nas samochód. Chwila negocjacji i już mamy ustaloną taryfę na $6. Za tą kwotę dojeżdżamy do centrum Belize City. Na miejscu znajdujemy hotel, nieco droższy niż planowaliśmy.
Pierwsza przechadzka po mieście pozostawia nie do końca jasne wrażenie. Ludzie są bardzo uczynni i pomocni, ale nie bezinteresowni. Udzielając porady, każdy oczekuje drobnej zapłaty w zamian. Jak się okaże później, jest to cecha typowa dla całego Belize.
Spacerując po mieście, wkraczamy w niezbyt bezpieczny region miasta (okolice Swing Bridge), gdzie znajdujemy ciekawe miejsce na obiad. W barze Dit’s zamawiamy typowe (i tłuste!) narodowe danie: czerwoną fasolkę zapiekaną z ryżem i kurczakiem. W hotelu poznajemy Geralda, mieszkańca Oregonu, który na następne dwa tygodnie stanie się naszym towarzyszem podróży. Wieczorem, już po zmroku, odpoczywamy na hotelowej werandzie. Z dala dobiegają odgłosy nocnych owadów. Dostrzegam gigantycznego karalucha wspinającego się po pilastrze werandy. Parę dni temu przeszedł tędy huragan Dean, ale dziś jest już spokojny, ciepły wieczór.
Skoki do wody na wyspie Caye Caulker
Wyspa Caye Caulker to zdecydowana zmiana klimatu (oczywiście, z lądowego na wyspiarski). Niestety po ostatnim huraganie woda jest dość mętna. Mamy piękną plażę, palmy z kokosami na wyciągnięcie ręki, ciepłe Morze Karaibskie i podzwrotnikowe bezlitośnie palące słońce. Z pomocą standardowego zestawu do snorkelingu udaje mi się wypatrzyć na dnie duże pomarańczowe rozgwiazdy i wiele różnorodnych ryb. Na brzegu pełen chill. Drewniany bar plażowy w cieniu palm; pomalowany na kolorowo wrak łodzi i elastyczna trampolina, z której skaczemy do wody. W takim miejscu czas istotnie spowalnia.
Zbójecko wczesna pobudka i jeszcze przed świtem wyruszamy do Orange Walk. Miasto raczej mało interesujące. Wynajmujemy łódź, którą dopływamy do ruin Majów w Lamanai. Płyniemy z zawrotną prędkością pod prąd rzeki. Otacza nas dżungla. Przewodnik ma bardzo wprawne oko, wyłącza silnik i zatrzymuje się, gdy tylko dostrzeże coś ciekawego. Widzimy egzotyczne ptaki, krokodyle, małpy, jaszczurki i nietoperze. Przed nami przechadzka od brzegu rzeki do ruin położonych w dżungli. W oddali słychać donośne odgłosy dzikich zwierząt. Tuż obok coś szeleści w krzakach. Otacza nas mnóstwo tropikalnych drzew, potężnych palm i wysokich paproci. Przewodnik demonstruje właściwości niektórych roślin; pokazuje także te trujące, których nie należy dotykać (a tym bardziej jeść!). Dochodzimy do wielkich piramid przewyższających linię drzew. Wspinamy się na jedną z nich, aby stanąć na szczycie dżungli, nad konarami wszystkich drzew. Z góry wygląda to jak nieregularne, ale bardzo gęste i spójne zielone poszycie, po którym można spacerować.
Rzeka pełna krokodyli prowadzi do ruin Lamanai
Nagle zachmurza się; z nieba zaczyna padać ciepły, tropikalny deszcz. W mgnieniu oka przemakamy do suchej nitki. Aha, nie robi mi to żadnej różnicy, bo do wyschnięcia potrzeba zaledwie kilkunastu minut.
W drodze powrotnej rzucając kawałki kurczaka na brzeg rzeki zwabiamy krokodyla. Okazja, aby przyjrzeć się temu gadowi z bliska. Nieco później udaje się nam także wziąć na ręce małego krokodyla. Trzeba uważać i trzymać go za szyję, tuż przy głowie (aby ograniczyć jego zakres ruchów). Mały, niepozorny, ale bez problemu mógłby odgryźć palca!
Wieczorem postanawiamy rozejrzeć się po Orange Walk, może nawet skoczyć na mały clubbing. Początkowo trafiamy do pewnej speluny-mordowni. Lokal ten nie ma drzwi, dekoracje stanowią betonowe ściany z wystającymi metalowymi prętami. Piwo, jedyny produkt w ofercie, sprzedawane jest przez okratowane okno. Większość z tutejszych bywalców ma ubytki w przednim uzębieniu.
Kolejne odwiedzane miejsce to przeskok ze skrajności w skrajność. Hi-Five to pełen klasy, luksusowy lokal – szczególnie porównując do poprzedniego. Tutaj zostajemy dłużej, a nawet jak się okaże później – za długo. W naszym hotelu obowiązuje godzina policyjna i nie możemy się tam w żaden sposób dostać. Wszystko zabite deskami, okratowane i zamknięte na cztery spusty i dwie kłódki. Nie pozostaje nic innego jak spać nad rzeką w chatce Celeste, znajomej Nowozelandki.
Cockscomb Wildlife Sanctuary
Wsiadamy w chicken-busa (tak określa się wszystkie niegdysiejsze autobusy szkolne z USA, odrestaurowane, przemalowane i zaprzężone do transportu w Ameryce Środkowej). Jedziemy do małej mieścinki Dangriga, skąd od razu przenosimy się do wioski Hopkins, uroczego miejsca położonego nad Morzem Karaibskim. Znajdujemy nocleg nie "przy" lecz "na" plaży. Jest to chatka należąca do wylajtowanego siedemdziesięcioletniego Hawajczyka, który mieszka na górnym piętrze, my zajmujemy cały parter. Wychodząc z chatki znajdziemy się bezpośrednio na plaży. Zasiadam wygodnie w luce okiennej z widokiem na szeleszczące palmy, złocistą plażę i delikatnie szumiące fale. Zastanawiam się jakie to szczęście być w tym miejscu. Noc kosztuje mnie niecałe dwa dolary. A teraz wieczorna kąpiel w ciepłym, trzydziestostopniowym morzu i spacer po wiosce. Zasiadamy na ławce w ulicznym barze. Zaczyna się występ lokalnych artystów. Grają na bębnach, skorupach żółwia i innych ręcznie wykonanych instrumentach. W półmrocznych, niedoświetlonych alejkach Hopkins gdzieniegdzie maszerują zagubione kraby, nieudolnie uciekające na nasz widok. Gdy są na otwartej przestrzeni wyjątkowo szybko przebierają nogami i przemieszczają się bokiem, tak aby tylko móc ukryć się za donicą lub innym obiektem dającym poczucie bezpieczeństwa.
Śpię na plaży, ale w nocy zrywa się burza. W połowie przemoczony przenoszę się do zadaszonego patio, ale i tu niestety trudno zasnąć ze względu na ciągle podgryzające termity i inne dokuczające robactwo.
Zachód słońca nad Morzem Karaibskim
Następny dzień rozpoczynamy od śniadania w barze. O ile można tą budę nazwać barem, wygląda raczej jak kuchnia w czyimś domostwie. Pytam czarnoskórego gospodarza, co moglibyśmy zjeść; zagląda on do garnków i po chwili namysłu mówi "…mam tylko fasolę i chleb upieczony przez moją żonę". Skusiliśmy się. Chleb faktycznie inny niż zazwyczaj, dobrze pasuje do pasty z gniecionej, czerwonej fasolki.
Łapiemy autostop do rezerwatu przyrody Cockscomb Basin Wildlife Sanctuary. Na miejscu wybieramy dwa, naszym zdaniem, najbardziej interesujące szlaki. Wokół bujna roślinność, co krok coś szeleści w krzakach, od czasu do czasu z drogi uciekają nam jaszczurki. Dochodzimy do krystalicznie czystego wodospadu w środku rezerwatu. To idealny zakamarek na orzeźwiającą kąpiel, tak długo wyczekiwaną wobec otaczającej nas duchoty.
Kawałek dalej osiągamy cel, punkt widokowy, skąd rozprzestrzenia się panoramiczny krajobraz odległej, niedostępnej dżungli.
Wracamy do bazy i udajemy się na dłuższy, kilkugodzinny szlak Antelope Track. W trakcie znużenia monotonnym marszem dostrzegam podejrzanie wyglądający i dziwnie wygięty kij na drodze. Odsuwam się profilaktycznie o krok od nadepnięcia. Dwumetrowy wąż dostrzega naszą obecność, usuwa się na bok ścieżki, po czym wpełza na drzewo! To jeden z dwóch gatunków węży zamieszkujących ten park. Drugi to boa dusiciel, którego niestety nie spotykamy. W drodze powrotnej mamy szczęście, naszym autostopem staje się ciężarówka wypełniona po brzegi ananasami i limonkami. Rewelacyjna słoneczna trasa na świeżym powietrzu przy delikatnym wietrze o orzeźwiającym zapachu cytrusów!
To nasza ostatnia noc w Belize, żegnamy się z Celeste, która jedzie na południe. Pozostała trójka rusza w stronę Gwatemali. Przesiadka w Belmopan, ponurej stolicy, to okazja aby zjeść zawinięte w liściu kukurydzy ciasto z gniecionej masy kukurydzianej i kurczaka, na ostro. Kolejnym autobusem dojeżdżamy do granicy, a mimo tego, że to granica z Gwatemalą, panuje tam prawdziwy Meksyk! Płacąc absurdalnie wysoki i obowiązkowy podatek dla opuszczających Belize, znajdujemy się w Gwatemali, pierwszym hiszpańskojęzycznym kraju na naszej trasie.
Parę ciekawostek:
- Belize to jedyny anglojęzyczny kraj Ameryki Środkowej
- rodowici mieszkańcy Belize są czarnoskórzy
- kurs wymiany walut jest sztywno ustalony do dolara (wynosi 2:1)
- na skutek wielkich zniszczeń przez huragan stolica Belize została przeniesiona w 1970 roku z Belize City do Belmopan
- kuchnia lokalna to rice & beans with chicken, podawane w różnych wariacjach
- w żadnym innym kraju czerwona fasolka nie jest podawana w tylu możliwych wariacjach
- najpopularniejsze lokalne piwo to Belikin, dostępne w dwóch odmianach. Ciężko kupić jakiekolwiek inne
- piwo Belikin sprzedawane jest tylko w małych butelkach
- Belize to najdroższy kraj Ameryki Środkowej
- podróż autostopem po Belize jest bardzo łatwa
How much is it?
nocleg w Belize City: od $15 / os
obiad w knajpie: $4 – $6
małe piwo Belikin: $2
łódź z Belize City do wysp Caye Caulker: $15 w obie strony
wypożyczenie sprzętu do snorkelingu: $5
chicken taco na ulicy: $1 za 3 szt.
mango na targowisku: $0.60
podatek dla wyjeżdżających z Belize: $37.50 (zdzierstwo!)