Wyspa na wyspie i wulkany

Hiking Sibayak volcano, Sumatra

Przed nami szesnaście godzin przejażdżki „nowym autobusem”. Warto dorzucić kilkadziesiąt tysięcy rupii (parę dolarów) bo „stary autobus” podobno często się psuje. To urocza wyboista trasa, której większość pokonujemy pod osłoną nocy z mrożącą klimatyzacją. Trudno dokładnie opisać walory widokowe podróży z zachodniego wybrzeża do północnego wnętrza Sumatry. Na szczęście mamy dwie godziny opóźnienia więc dojeżdżamy w samą porę by usłyszeć nawoływania muezinów z niewidocznych jeszcze w ciemnościach minaretów.

O świcie jemy śniadanie i wsiadamy na statek, który zabierze nas z miejscowości Parapat do Tuk Tuk. Tak właśnie trafiamy na wyspę Samosir, która znajduje się na jeziorze Toba wewnątrz Sumatry.

Niski sezon to dobra pozycja przetargowa w poszukiwaniu odrobiny luksusu. Mam tutaj na myśli najtańszy dostępny pokój w Samosir Cottage, bez klimy, ani ciepłej wody, ale ważne, że na dealu, z basenem i z pościelą w cenie.

W końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie można pobiegać. Nasza kilkunastokilometrowa przebieżka po masywie Partungkoan poprowadzi nas przez małe lokalne wioski i plantacje kakaowca.

W Ambarita oglądamy zabytkowe 300 letnie kamienne krzesła na których w przeszłości starszyzna wioski prowadziła debaty i dyskutowała nad losami lokalnej społeczności. Tutaj też odpowiednio traktowano złoczyńców. Jedna z kar to uchwycenie za nogę specjalnym urządzeniem i zawiązanie oczu. Kolejne czynności to krojenie części ciała i smarowanie ran czosnkiem i chilli. Potraktowanemu w ten sposób delikwentowi ścinano głowę. Kiedyś szybko załatwiano tego typu sprawy.

Inne zakątki wyspy Samosir eksplorujemy skuterem. Objeżdżając wyspę trafiamy w miejsca zamieszkane przez ludzi Batak. Ich tradycją jest produkcja tkanin i hodowla bydła, a także raczej wątpliwie ciekawy taniec Batak.

Kręta droga z towarzyszącymi nam rozległymi polami ryżowymi i drobnymi wioskami rozsianymi w dolinie prowadzi do punktu widokowego Tele.

Wieczorem przychodzi czas, aby popływać w jeziorze Toba. Woda jest orzeźwiająca i czystsza, niż można by przypuszczać. Po odrobinie sportu przyjemnie jest usiąść w barze z widokiem na drugi brzeg i posłuchać skrzypcowych improwizacji jednego z właścicieli, który z dumą opowiada jak to się niedawno sam nauczył grać na skrzypcach.

Po porannej przebieżce pakujemy się i wyruszamy w stronę Berastagi. To popularna baza wypadowa do wchodzenia na aktywne wulkany. Po zejściu z łodzi spóźniamy się na jedyny bezpośredni autobus, ale pomocni mieszkańcy Parapat pomagają znaleźć alternatywny transport z czterema przesiadkami przez Siantar i Kabanjahe. Przemierzamy gęsty las, zamieszkały przez kilka gatunków małp. Chwilę potem las się kończy, a w miejscu wykarczowanej dżungli pojawia się olbrzymie pole z niedawno zasadzonymi palmami olejowymi. To niestety nierzadki widok w tej części globu.

Kierowcy kolejnych minibusów dopracowują logistykę i transfer bagażu lepiej niż linie lotnicze. Jesteśmy na miejscu.

Wulkan Sibayak

Sumatra ma 120 wulkanów, z czego 35 jest wciąż uznawanych za aktywne. Jeden z nich to liczący 2212 metrów wysokości Gunung Sibayak. Ostatnią erupcję na Sibayak odnotowano w roku 1881.

Po dojściu do bram parku narodowego płacimy drobną opłatę za wstęp. W porze deszczowej, przy gęstej mgle i zaledwie kilku stopniach powyżej zera morale są stosunkowo niskie. Jak mawiał Kukuczka, ‘góra zapłacona, góra musi być zdobyta’. Wyruszamy.

Dozorca serwuje nam mocną czarną kawę i zaczyna rysować orientacyjną mapę na kawałku papieru według której powinniśmy trafić na szczyt wulkanu.

Wszystko już wiadomo i teoretycznie nie ma szans się zgubić się. Pierwszy odcinek to droga asfaltowa. Po pokonaniu około trzech kilometrów odbijamy w lewo i rozpoczyna się skalisto-gliniano-błotnisty szlak prowadzący w górę.

Nie jest lekko, ale błądząc we mgle jakimś cudem zbliżamy się do celu. Po drodze mijamy fumarole wydzielające chlorowodór i dwutlenek siarki. To płuca wulkanu, coś w rodzaju powietrznych gejzerów głośno buchających siarkowym powietrzem.

Docieramy na szczyt. Czuć tylko siarkę i porywisty wiatr, ale to w pełni rekompensuje nam widoki, które na pewno byłyby piękne, ale niestety nic nie widać. Poza mgłą oczywiście. W ramach eksperymentu postanawiamy zrobić trawers i odnaleźć alternatywną drogę powrotną po drugiej stronie wulkanu prowadzącą przez gorące źródła.

Wąską i ledwie widoczną ścieżkę łatwo przeoczyć, więc trzeba być czujnym. Sekret tkwi w skręceniu w prawo wchodząc na szczyt krateru lub w lewo podczas zejścia. Robi się ślisko, wąsko i grząsko.

Nie obeszło się bez paru wywrotek w błocie. Mijamy poprzewracane drzewa, las bambusowy i ostatecznie z uśmiechem na twarzy docieramy do cywilizacji. Pozostaje długi spacer do Berastagi. Podziwiamy bogatą roślinność, a towarzystwa dopełniają nam zamieszkujące te okolice małpy.

Szczególną ciekawość wzbudza stonoga, która po dokładnym przeliczeniu ma ponad sto nóg!  (uściślając, 276 nóg, czyli po 138 sztuk na stronę)

Caterpillar size XXL
Bye bye Berastagi