Wschodnia strona Kuby

Cubans and Cuban countryside

Przyjeżdżamy do Santiago de Cuba. Okolice wyglądają, jakby przeszedł tędy huragan. No właśnie, bo przeszedł! Połamane drzewa i powyrywane dachy to obecny krajobraz na przedmieściach drugiego największego miasta na wyspie. Aby zapobiec epidemii cholery, przed każdym lokalem przeprowadzana jest potrójna dezynfekcja rąk roztworem chloru, nie sprzedaje się refresco (napojów z saturatorów) ani lodów.

Ale przecież na Kubie każdy ma pracę! Więc czym zajmują się sprzedawcy lodów? Sprzedają „nic”. Stoją przed pustymi zamrażarkami, na słońcu i cierpliwie czekają aż ktoś przyjdzie kupić owe „nic”. To taki paradoks centralnie sterowanej ekonomi – w pracy trzeba być, bez względu na okoliczności.

Little green grocery shop

Friendly people, Cuban countryside

W położonym tuż obok El Caney Pedro ma rodzinę (co prawda bez więzów krwi, ale na Kubie to i tak jak rodzina). Zatrzymujemy się na kilka dni i to miejsce stanie się naszą kolejną bazą wypadową do eksploracji wschodniej, dużo bardziej dziewiczej części wyspy.

Z ciekawostek rowerowych, jadąc wzdłuż wybrzeża w stronę Parku Narodowego Baconao pęka kółeczko przy mojej przerzutce. Pozostałe 7 kilometrów muszę pokonać biegnąc z rowerem i sakwami.

Na miejscu trafiamy do domowego sklepiku państwowego. Aby stał się prywatny, wymagane jest wiele formalności urzędowych, a także trzeba zainwestować w łazienkę i kuchnię, aby zaczęły spełniać standardy sanitarne. Potem wystarczy tylko podnieść ceny i zmienić walutę rozliczeniową na peso convertible.

Rationed eggs have arrived

Pojawia się młoda sąsiadka i jeszcze parę osób z sąsiedztwa, spędzamy wieczór grając w domino według zasad kubańskich. Kubańczyk nigdy nie rzuca na stół klocków z siłą poniżej 50 newtonów.

W tym samym domostwie udaje mi się wyprostować przerzutki i je usztywnić przy pomocy stalowego drutu z ogrodzenia. Rower Pedra też jest w rozsypce. Naprawy zajmują coraz dłużej, a odstępy między nimi robią się coraz krótsze. Mamy szczęście, bo nieustannie pomagają nam przypadkowi ludzie.

Rozbijamy namiot na piaszczystej plaży z powyrywanymi przez huragan Sandy drzewami. To najsilniejszy huragan w tutejszej historii. Mieszkańcy przeżyli to chowając się w schronach i co wytrzymalszych domach, jak wspominają, to najbardziej stresujące kilkadziesiąt minut życia.

Przed pójściem spać odwiedzam Lagunę Baconao, w której żyją delfiny, jest też rezerwat flamingów i krokodyli. Dotychczas sądziłem, że krokodyli się nie je, ale dozorca parku wyprowadza mnie z tego błędu. Biorę do rąk dwuletniego krokodyla, ale do 29-letniego nie podchodzę za blisko. Krokodyle to jedne z nielicznych zwierząt w żaden sposób niedających się oswoić (podobno).

Podczas nocy na plaży mój namiot nie wytrzymuje próby huraganowej i łamiąc się wpół, przyjmuje bardziej aerodynamiczną budowę.

Wyjeżdżamy, ale już po kilku kilometrach napęd w rowerze się rozpada i jedyną możliwością kontynuacji jazdy jest całkowite usunięcie przerzutek. Łańcuch zrywa się ponownie i kolejnych przeróbek dokonujemy z pomocą młotka i gwoździa. Jedną z pomocnych postaci jest młody chłopak z kurą na sznurku przywiązanym do palca u nogi, tak aby kura miała odrobinę swobody, ale nie uciekła

Jedyne rozwiązanie to sprzedać rower w stanie deweloperskim z opcją rozbudowy pod ostre koło.

Fixie-fixie

Pedro walking down the street

Colorful architecture

Szczyt Kuby

Zbiorowy camion, czyli ciężarówko-autobus, zabiera nas do miejscowości Chivirico, a tam znajdujemy podobny pojazd, który podwozi nas do Las Cuevas. Po drodze pokonujemy dwumetrowe dziury w asfalcie i szutrze,. Zepsuty most i objazd koryta rzeki to totalny off-road. Jestem pod wrażeniem jak kierowca Kamaza z kontenerem pasażerskim bez limitu ładowności pokonuje te tereny. Z Las Cuevas do Ocujal podrzucają nas handlarze warzyw swoim pick-upem. Pijemy wino, jemy pastę z guayabe i kanapki ze smalcem. Smakołyki za peso cubano.

Our bikes are not at their best at the moment

Using bike is extremely common

To krótka, ale piękna i gwieździsta noc. Przy szumie fal, bo śpimy na plaży w namiocie Wstajemy o 5:15. Na niebie widać czerwoną mrugającą planetę. Może to Mars?

Idziemy pieszo 5km do wioski i rozpoczynamy wejście na dwa najwyższe szczyty Kuby: Pico Cuba i Pico Turquino. Z przewodnikiem o imieniu Octavio.

 

Wysokość od poziomu morza do prawie 2000 metrów npm pokonujemy w niecałe 4 h, z przerwami, ale w miarę intensywnym tempem. Przez większość czasu Octavio porusza ciekawe tematy historyczne, niekiedy nawet nawiązując do wydarzeń informacjami z pierwszej ręki. Jego dziadek zdobył Pico Turquino kilkaset razy!

Początkowo myślałem, że Octavio daje nam trochę więcej czasu, ale okazuje się, że prawie go zamęczyliśmy w drodze na szczyt. Sprawić, aby zasapany górski przewodnik prosił o odpoczynek to zawsze pewien, jak na to nie patrzeć, rodzaj satysfakcji.

Na szczycie niezbyt wiele widać, bo zasłaniają drzewa – brzmi to zabawnie, ale tak to czasem już jest. Na szczęście po drodze znajduje się kilka punktów widokowych, z których można dostrzec rzeźbę terenu i profil linii brzegowej pasma górskiego Sierra Maestra. To działa na zmysły i daje wyobrazić sobie jak wyglądały tutaj pierwsze starcia partyzantów z armią krajową na początku rewolucji kubańskiej.

Nasz pierwotny plan zakładał powrót do rodziny w El Caney tego samego wieczoru, lecz gdy dotarliśmy do Chivirico, zawładnęła nami aura tego miejsca i poznane tutaj barwne postacie. Zatrzymamy się na dzień lub dwa, a potem wrócimy do babci, wujka, Juniora i Jorgito i całej reszty rodziny stając się częścią ich codzienności i doświadczając kolejnych perypetii życia na Kubie.

Positive spirits all over on Cuba!