Wielki Rów Afrykański

Nowo wybudowana droga asfaltowa ciągnie się góra-dół-góra-dół przez kolejne 40 kilometrów od miejscowości Narok. W końcu zjeżdżamy na glinianą nawierzchnię. Na jednym z targowisk zaopatrujemy się w pieczoną kukurydzę, mango i banany.

W dół i pod górę, w dół i pod górę….

Spotkanie w szkole podstawowej
Po kolejnej godzinie jazdy dopada nas burza, ale na szczęście odnajdujemy schronienie pod dachem. Czekamy pół godziny i postanawiamy pokonać jeszcze kawałek w deszczu. To Mau Escarpment, zbocze Wielkiego Rowu Afrykańskiego, aby je pokonać, musimy wznieść się na rowerach na ponad 3000 m n.p.m.
Gdy jesteśmy już solidnie przemoczeni, deszcz nabiera jeszcze większej mocy, poza tym robi się zimno. Postanawiamy rozbić namiot przy przypadkowym, pozornie opuszczonym domostwie. Wieczorem zjawia się Ann, masajska gospodyni. Sprawia wrażenie spanikowanej i przestraszonej, ale już po paru minutach rozmowy się rozkręca, szybko robi się późno i Ann zaprasza, byśmy jeszcze z rana dokończyli tematy przy filiżance kawy.
Po śniadaniu rozpoczyna się główna część podjazdu. Droga prowadzi cały czas do góry. Za każdym razem można odnieść wrażenie, że to już koniec i za chwilę rozpocznie się zjazd, lecz nie ma tak łatwo. Wjeżdżamy wysoko, potem jeszcze wyżej, na sam szczyt, a chwilę potem ukazuje się kolejny szczyt, który będzie kolejnym pozornym szczytem. Ostatecznie dojeżdżamy do wierzchołka Mau Escarpment. Patrząc na wysiłek, jest powód do dumy. A przed nami zjazd ponad 1000 metrów w pionie prosto nad jezioro Naivasha.



Po przejechaniu 1000km afrykańskich bezdroży pojawia się prawdziwa satysfakcja

Czasem pojawi się ciężarówka, a większy ma pierszeństwo

Przerwa na piwo w barze Wendo
Pobyt na Fisherman’s Camp to okazja się zregenerować, napić piwa po zawyżonych cenach i zjeść wielką tilapię lub makaron z kawałkami raka, w zależności co uda się złowić miejscowym rybakom. Dwa dni odpoczywamy, ale tak na prawdę to tylko jutro, bo dziś już zdążyliśmy przejechać 58 km.

Można tu wypożyczyć kajak, ale napis „Enjoy kayaking and beware of hippos!” nie jest wystarczająco przekonywujący. Szczególnie, że wchodząc na pole kempingowe, spytałem strażnika, czy zdarzyły się tu jakieś wypadki z udziałem hipopotamów. Zamiast wymijającej odpowiedzi, usłyszałem „Prawdę mówiąc to tak, i to dość niedawno, gdy zelektryfikowany płot przestał działać w nocy (…) i wtedy samica się na tego biednego i nieświadomego turystę rzuciła”. Ale chyba wiedział, że i tak się tu zatrzymamy, około 30 metrów od hipopotamów za płotem.

„przed”, 4 albo 5 dni bez prysznica…

..”po” prysznicu
Dobrze wziąć po tych czterech czy pięciu dniach prawdziwy prysznic, ale w momencie naszej nieobecności do namiotu wkradają się koczkodany i zabierają nasze mango i banany.


Małpa wcina mango

Pod naszą nieobecność mango zostało zabrane przez małpę

Małpy przyszły po kolejne zdobycze

Nad jeziorem Naivasha spotkamy mnóstwo ptactwa żywiącego się rybami, w szczególności wielkie, hałasujące marabuty.
W nocy mrówki przegryzają podłogę namiotu, jednak to w niczym nie przeszkadza, najważniejsza jest pewność, że hipopotamy znajdują się za elektrycznym płotem.
Po dniu odpoczynku kolejnego dnia 40 kilometrów pokonujemy bez zatrzymywania się. Dojeżdżamy do rezerwatu Longonot, przed wejściem zostawiamy rowery i wchodzimy na krater. Podejście zajmuje około godziny i okrążenie krateru po krawędzi dodatkowe półtorej godziny.


Nocujemy na obrzeżach rezerwatu, a o poranku wsiadamy na rowery i kierujemy się na wschód w stronę Thika, tak, aby ominąć Nairobi. Duże miasta są do niczego nam nie potrzebne. Pierwsze 20 kilometrów i podjazd szutrową drogą dają wycisk. Nasza droga łączy się z drogą trzeciej kategorii o nazwie C66. Rozpoczyna się kenijski Route 66.
Startujemy na wysokości 2500 metrów, otaczają nas młode drzewa iglaste. Mkniemy nieuczęszczanym, gładkim asfaltem pierwszorzędnej jakości pełną prędkością z górki. Czy nadal jesteśmy w Afryce, a może gdzieś w Skandynawii?


W miare tracenia wysokości ponownie pojawiają się plantacje herbaty
Oddając wysokość obserwuję, jak iglaki zmieniają się w eukaliptusy, krajobraz przeplatają pojedyncze zabudowania, z czasem pojawiają się malownicze plantacje herbaty i sylwetki zbieraczy z koszami na plecach.


Worki z herbatą gotowe do transportu
W jednej z wiosek odbywa się załadunek ciężarówki z herbatą. Tłum ludzi waży, rachuje, przekłada i rozładowuje liście z plecionych, wiklinowych koszy, które przynieśli tu na własnych plecach.
Kawałek dalej zatrzymują nas umundurowani oficerowie z zapytaniem „czy nie widzieliśmy po drodze dużego słonia, bo się wyrwał od stada i sieje popłoch wśród ludzi”.
Wraz ze spadkiem wysokości, plantacje herbaty stają się plantacjami bananów, a potem kukurydzy. Dojeżdżamy do Thika, kupuję tabletki Metakelfin, rzekomo przeciwmalaryczne. Te przypominające skittles się skończyły, pora więc na coś nowego. Tym razem farmaceutka zaleca połknąć 3 tabletki jednorazowo co 2 tygodnie (ciekawa kombinacja).
Dziś pokonujemy 103 km bez złapania ani jednej gumy. To absolutny rekord jak na kenijskie warunki. Jedziemy Garissa Road prowadzącą do Somalii, ale w pewnym momencie skręcamy i dojeżdżamy do wodospadów 14 Falls.


Nastaje prawie niewidzialna droga szutrowa prowadząca do miejscowości Tala. Mijamy gigantyczne plantacje ananasów. Wygląda to tak, jakby cała światowa produkcja, liczona w milionach ananasów, znajdowała się właśnie tutaj.

Dojeżdżamy do Kivaani i zatrzymujemy się w barze Mwaitu Randevouz, gdzie uzupełniamy informacje o dalszej części trasy. Nocujemy w maleńkiej wiosce tuż przed Makutano.

Same same but different

Kura, rower i kurczak

Po przejechanych dotychczas 1300 kilometrów pojawiają się pierwsze poważne problemy z rowerami. Poluzowany suport udaje się poprawić dłutem i młotkiem, hamulce i przerzutki wymagają coraz większych ilości smaru i regulacji. Aby móc kontynuować, coraz częściej musimy stosować rozwiązania prowizoryczne.



Ciernie znów dają o sobie znać. Na bieżąco reperujemy kolejne dziury. Na przekór wszystkiemu, niekiedy nawet drogi trzeciej klasy takie jak C101 czy C99 potrafią zaskoczyć wysoką jakością nawierzchni. Przejeżdżamy przez Kilala, Nziu i dojeżdżamy do Emali. Przecinamy autostradę i oddajemy się drodze C102 prowadzącej do Oloitokitok przy granicy tanzańskiej.
Droga jest płaska, w dobrym stanie, bardzo spokojna, prawie że monotonna. W pewnym momencie Signe dostrzega coś na horyzoncie i woła „Spójrz tam!”

Nie ma żadnych wątpliwości – to wyłaniający się z chmur ośnieżony szczyt Kilimanjaro. Ten widok będzie nam towarzyszył przez najbliższe kilka dni.