Snowboard w Gudauri (Gruzja)

W poszukiwaniu świeżego puchu dotarliśmy na Kaukaz. To nie tylko kolejny wyjazd snowboardowy, ale przede wszystkim okazja poznać nowy kraj i spędzić dwa tygodnie ze znajomymi w ciekawy sposób.

Miałem już kiedyś przyjemność zaznać uroków freeride’u na północnych stokach rosyjskiej części Kaukazu.  Elbrus, Czegiet i przyjazna ludność republiki Kabardo-Bałkarii pozostawiły miłe wspomnienie. Z tego względu z jeszcze większym podekscytowaniem wyczekuję kolejnej przygody, tym razem na południowych stokach Kaukazu.

Sprawy lekko się komplikują jeszcze przed wylotem. Na lotnisku okazuje się, że samolot ze względu na trudne warunki będzie opóźniony o jeden dzień. Powodem jest olodzone lotnisko w Kutaisi w Gruzji. Pozostaje nam spędzenie 24 godzin w warszawskim hotelu wraz z pokaźną około 200 osobową świtą Gruzinów czekających na powrót do kraju. Traktujemy to jako obóz aklimatyzacyjny. Tłumaczę sobie, że skoro samolot jest opóźniony ze względu na trudne warunki atmosferyczne, oznaczać to może tylko jeszcze lepsze warunki śniegowe w górach. Samolot wylatuje, ale ze względu na śnieg ostatecznie lądujemy awaryjnie na lotnisku w Tbilisi. Doskonale się składa. Skróci to nam dojazd do Gudauri o 200km. Arbitralnie wybraliśmy ten resort z długiej listy, na której znajduje się jeszcze Mestia i Bakuriani.

Gruzja to bardzo przyjazny kraj dla turystów. Po pierwsze, podróżujący z UE nie potrzebują wizy, a po drugie, do przekroczenia granicy wystarczy tylko dowód. Gdyby tego było mało, to każdy odwiedzający otrzyma butelkę znakomitego gruzińskiego wina na powitanie. Tak się powinno obchodzić z turystami na całym świecie!

Pozostaje tylko przejazd kilkoma środkami transportu, zatłoczonymi marszrutkami, metrem, zbiorową taksówką i oto jesteśmy w środku tajemniczej wioski bez pojęcia co zrobić dalej.

Nasz pierwotny plan zakładał załatwienie noclegu u lokalnych babuszek. To stary sprawdzony sposób i nie wymaga rezerwacji. W teorii wystarczy tylko poczekać, a babuszki oferujące nocleg same się pojawią na widok zagubionych podróżników. Tym razem było inaczej. Początek stycznia to nie jak zakładaliśmy pusty sezon. Ze względu na prawosławne święta to sam środek szczytu sezonu. Wszystkie apartamenty w promieniu kilkunastu kilometrów zarezerwowane.

Na szczęście, głupi ma zawsze szczęście. Zupełnym przypadkiem znalazł się dla nas „Motel” – czyli pokój w postsowieckim stylu z bezpośrednim wyjściem na zewnątrz, widokiem na góry i ciepłą wodą, która od czasu do czasu pojawiała się w rurach. Mamy niecałe 10 minut do wyciągu i kilka knajp ze znakomitymi gruzińskimi potrawami pod domem. Idealnie.

Wszędzie dobrze, ale w „motelu” najlepiej.


Pierwsze dni rozpoznajemy okolicę, wyciągi i trasy.

W ciągu ostatnich dni dopadało dużo śniegu, sezon się rozkręca na dobre. Dwie dolne stacje resortu znajdują się są na wysokości około 2000 m, a najwyższej położony wyciąg wwiezie nas na ponad 3000 m. W Gudauri znajduje się 5 wyciągów krzesełkowych, jedna gondola i jeden orczyk. W przyszłości planowane są kolejne inwestycje.. Infrastruktura nie odstępuje austriackim wyciągom pod względem nowoczesności. Karnety są przy tym bajecznie tanie, około €10 za dzień.  Cały resort to około 50 km przygotowanych tras, ale główny i powód, dla którego tu jesteśmy to oczywiście freeride. Możliwości jest dużo i w ciągu kolejnych dni eksplorujemy ile tylko się da.



Od pierwszego dnia naszą wieczorną tradycją staje się wspólna biesiada w knajpie i poznawanie tajników gruzińskiej kuchni.

Największe uznanie zdobywają tutejsze grillowane potrawy z mięsa i bakłażana, świeże pieczywo, przekąski z dodatkiem granatu i ciekawe połączenie słonych i słodkich smaków.



Koniecznie wymienić muszę chinkali, czyli pierogi w zalewie rosołowej z wieprzowo-wołowym farszem, które pojawiają się na naszym stole tuzinami.

Charczo to gęsta, pełna mięsa i różnych treściwych dodatków zupa gulaszowa. Występuje w wielu wariacjach.

Warto też spróbować chaczapuri adżaruli, czyli gorącego ciasta w kształcie łódki z nadzieniem serowym i wbitym surowym żółtkiem z odrobiną masła.

Gruzja kojarzy się przede wszystkim jako producent wina. Na miejscu można się również napić dobrego piwa, np. Natakhtari, Argo czy Kazbegi. W pewnym momencie w trakcie kolacji na naszym stole pojawia się butelka o nieznanej zawartości. To prezent od właściciela restauracji.

Patrząc na pojemność zaklasyfikowaliśmy to jako białe wino, ale już z pierwszym łykiem było wiadomo, że to jakiś inny, nieco mocniejszy specjał. Tak poznaliśmy czaczę, flagowy gruziński produkt.

Czacza to domowej produkcji alkohol z winogron (niekiedy również innych owoców), w smaku podobny do włoskiej grappy i również posiada właściwości wspomagające trawienie. Czacza własnej produkcji to powód do dumy dla każdego prawdziwego gospodarza.

W drugim tygodniu nasza ekipa się rozrasta, poszukujemy więc lokum dla 7 osób. W „Motelu” nie da rady się pomieścić. Nie zmieścimy się też wszyscy do busa Szymona z Okowoko.org . Mamy trochę więcej czasu, więc reaktywujemy operację „babuszka”. Po kilku godzinach poszukiwań w sklepie z winem poznajemy jedną panią, która daje nam namiary na Lubę. Z kolei Luba zna kogoś, kto wynajmuje mieszkanie.

Deal zaklepany. I tutaj w ramach powitalnego gestu otrzymaliśmy pięciolitrowy baniak wina. Do wyciągu mamy jeszcze bliżej, a ze stałym dopływem ciepłej wody żyje się znacznie łatwiej. Luba nawet doczekała się gry karcianej, którą wymyśliliśmy w międzyczasie i nazwaliśmy jej imieniem.

Kupując karnet czasem trafia się mała literówka. Najważniejsze, że kolejny tydzień przyniósł nowe opady śniegu.

To także początki Eli na snowboardzie. Jak wiadomo, zdarza się, że początki bywają niekoniecznie łatwe. Tłumaczenie, że każdy musi kiedyś przez to przejść pomaga, ale potrzeba przy tym też dużej odporności na ból. Doświadczenie zdobyte podczas niekontrolowanych upadków zaczyna procentować od pierwszych dni. Jazda na snowboardzie robi się coraz łatwiejsza, aż ostatecznie wszystko idzie z górki.

W końcu otwarty zostaje najwyżej położony wyciąg na Mt. Sadzele (3279m). To prawdziwa przyjemność być jednym z pierwszych snowboardzistów na dziewiczych stokach tej góry. Zaliczamy kilka mocnych freerideów. Trasa jest bardzo urozmaicona i o zmiennym nachyleniu. Jest kilka uskoków i dropów, więc można nieco poskakać, nabrać przy tym prędkości i zamiatać na lewo i prawo świeżutkim puchem. Rewelacja.

Małym minusem jest dużo dużych głazów ukrytych pod grubą, ale stosunkowo lekką warstwą śniegu. Niestety, ale styczeń to miesiąc, w którym skorupa śniegu zaczyna się dopiero formować, a przez nieubity śnieg łatwo nadziać się na kamień. Ale to tylko szczegóły. Mając do dyspozycji całkiem pokaźny resort możliwości do szaleństw nie zabraknie i nie marnujemy ani chwili, aby z tego skorzystać.

Kolejne dni mijają znakomicie. Gruzja, Gudauri, tutejsze góry, śnieg oraz przyjaźni ludzie i znakomite jedzenie tworzą idealną kompozycję. To, że mój nowiutki snowboard po 2 tygodniach w Gruzji wygląda jakby ktoś przejechał po nim kombajnem i rzeźbił ślizg dłutem bez opamiętania to tylko drobny koszt do regeneracji. Wspomnienia, wrażenia i wszystko inne są w pełni warte polecenia.

Jak mówi jedno przysłowie, rzeczy dzieją się tylko raz. No chyba, że wydarzą się po raz kolejny, wówczas bez wątpienia będzie i trzeci raz. Z Tego względu wiem, że powrót na Kaukaz jest nieunikniony.