Przemierzając norweskie lasy i jeziora


Czysta i przejrzysta woda

Bierzemy namiot, plecaki, trochę jedzenia i wędki. Niezbędne minimum, aby na tydzień zaszyć się w norweskich lasach i spacerować od jeziora do jeziora. Ten skandynawski kraj kojarzony jest z dużą ilością ryb, pięknymi krajobrazami, krótkimi letnimi nocami, fiordami i czystym, rześkim powietrzem. Brzmi zachęcająco. To nieodzowne składniki udanego wypadu na łono natury. Idea przewodnia tego wyjazdu: zobaczyć jak najwięcej i wydać jak najmniej. Jak się okażę później jest to w dużej części wykonywalne!

 

Pierwsze kroki

Lądujemy na lotnisku położonym około 45 km na północ od Oslo. Nie ma żadnej odprawy celnej. Tuż po wyjściu z lotniska zadajemy sobie pytanie – „I co teraz?”. Wracamy na lotnisko i kupujemy mapę. Druga potrzebna rzecz to kartusz do przenośnej kuchenki (sprzętu tego nie można brać na pokład samolotu). Niestety na okolicznych stacjach benzynowych  nie można dostać poszukiwanego modelu, więc udajemy się do położonej nieopodal miejscowości Jassheim. Trafiamy do dobrze zaopatrzonego centrum handlowego. Przy okazji odwiedzamy sklep wędkarski wielkości supermarketu. Nie skłamię, jeśli powiem, że w ofercie mają tysiąc różnych modeli wędek. Norwegowie na prawdę mają świra.


Owce na wolności

Jesteśmy już prawie gotowi do zaszycia się w głęboki las. Ustalamy wstępnie na mapie okrężną trasę, którą dojdziemy do Oslo. Po drodze poznajemy lokalnego przedsiębiorcę, który udziela nam kilku praktycznych wskazówek i trochę opowiada o swoim życiu. Wszyscy napotkani Norwegowie są bardzo towarzyscy i rozmowni. Przyjechaliśmy tu jednak w innym celu. Pora na tydzień oderwać się od cywilizacji.

Przez jeziora, ścieżki, bagna i lasy

Jesteśmy już w na dobrej drodze do mało zaludnionych terenów, gdzie na mapie aż niebiesko od jezior! Pierwsze upatrzone miejsce noclegowe okazuje się jednak dość niefortunne. Przeprawiamy się przez płot w bezpośrednim sąsiedztwie pola. Tuż koło drzew rozkładamy namiot. Po chwili do towarzystwa pojawia się stado krów i byków. Zwierzęta są wyjątkowo zaciekawione cóż to za dwóch przybyszy i co oni robią na ich terenie. Pisi zostaje sterroryzowany i wbiega na drzewo. Zwierzęta cały czas próbują go dopaść. Bacznie pilnują drzewa. W tym czasie udaje mi się się uciec i przeskoczyć za płot. Zastanawiamy się co zrobić dalej, bo musimy jakoś odzyskać bagaże. Wchodzę z powrotem na obce terytorium i prowokuję zwierzęta, aby wszystkie za mną pobiegły. W odpowiednim momencie przeskakuję przez barierkę po drugiej stronie ogrodzenia. Jeszcze przez około minutę odwracam ich uwagę, a w tym czasie Pisi szybko schodzi z drzewa i przerzuca nasze bagaże za płot, w bezpieczne miejsce. To oznacza, że zdecydowanie musimy znaleźć inne miejsce na nocleg. Rozbijamy namiot w lesie między gęsto rosnącymi drzewami. Nierówna nawierzchnia, ale przynajmniej spokojnie się wyspać.


Poranna kawa nad jeziorem

Następnego dnia z rana trafiamy już na właściwy szlak. I to taki bardzo urozmaicony. Natrafiamy na pasące się na wolności owce. Pasterze wypuszczają je, aby przez parę miesięcy się pasły, a dzięki dzwoneczkom udaje się im je później odnaleźć. Średnio co dziesiąta owca się gubi, ale i tak jest to korzystna forma samoczynnej hodowli. Kawałek dalej odkrywamy małe skałki, w sam raz do poćwiczenia kilku chwytów wspinaczkowych. Pijemy krystalicznie czystą wodę prosto ze strumyka. Najsmaczniejsza, bo podana w idealnie chłodnej temperaturze.

Sytuacja się nieco komplikuje. Trafiamy na bardzo podmokły, wręcz bagienny szlak. Woda chlupocząca pod nogami z każdym krokiem. Niekiedy musimy nadrabiać trasę i szukać obejścia po mniej podmokłych terenach. Omijanie bagien staje się notoryczną udręką. Zamiast iść na wprost nadrabiamy wiele kilometrów. Pod koniec trafiamy na niespotykanie grząskie mokradło. W dodatku, jest to ślepy zaułek. Zdejmujemy buty i przebiegamy sto metrów na boso po bulgoczących, głębokich zaroślach. Nogi momentami zapadają się po kolana.


Jezioro Storoyungen przez dwa dni tylko dla nas

Malownicze jezioro Storoyungen nad jakie dochodzimy pod koniec dnia jest należytym uwieńczeniem naszych wysiłków. Robimy sobie ucztę. Chińskie zupki, konserwy i gorąca herbata. Rozbijamy namiot na idealnie gładkiej skale w taki sposób, aby nie wychylając się z środka mieć widok na jezioro. Trochę nam się przedłuży ten wieczór, bo postanawiamy uczcić znalezienie tego miejsca Żubrówką. I co ciekawe, do świtu nie udaje nam się jej wypić. Już około trzeciej nad ranem zaczyna robić się jasno. Jeszcze przed pójściem spać próbujemy złowić coś na śniadanie. Bezskutecznie, bo nocne połowy spełzły na niczym. Ani razu, mimo wielu prób, w różnych jeziorach, z różnymi przynętami nie udaje się złowić żadnej ryby. Winę zrzucamy na wędki promocyjnie zakupione przez Internet.

Kolejnego dnia dzieje się coś dziwnego. Zaczyna mnie boleć noga do tego stopnia, że nie nie jestem w stanie w ogóle się na niej oprzeć. Może ma to związek z jakimś ukąszeniem przy przeprawie przez bagna? Nie ma mowy o ruszeniu w trasę. Na szczęście jesteśmy w ciekawym miejscu nad jeziorem. Musimy tutaj poczekać jeszcze jeden dzień na rozwój zdarzeń. Następnego dnia na szczęście ból ustaje, ruszamy dalej. Poruszamy się szlakami, czasem idziemy na skróty, a w razie wątpliwości posługujemy się kompasem. Skróty często wiążą się z koniecznością przeprawy przez bagna. Na szlaku też nie brakuje podmokłych terenów. Aby ułatwić przeprawę przez bardzo grząskie mokradła w niektórych miejscach położone zostały specjalnie kłody, a gdzieniegdzie nawet umieszczono kładkę. Nasza trasa przebiega tak, aby przemieszczać się od jeziora do jeziora. Robimy przerwy na posiłek, a gdy zbliża się noc szukamy miejsca na namiot. Warto znaleźć miejsce na nocleg jeszcze za dnia. Raz po ciemku dopuszczamy się małego niedopatrzenia i rozbijamy namiot na obszarze z dużą ilością mrowisk.


Przejście przez kamienną tamę

Na trasie bardzo rzadko spotykamy ludzi, a na ogół dwie, może cztery osoby dziennie. Każde spotkane jezioro jest inne. Położone w dolinie, na płaskowyżu, płytkie, głębokie, z falami, o gładkiej powierzchni, różnym typie dna i otaczającym krajobrazie. Cecha wspólna to czysta woda zapewniająca doskonałą widoczność dna.

Powoli zbliżamy się do przedmieść Oslo. Dziś pogoda niestety się zepsuła i zaczyna lać jak z cebra. Na szlaku spotykamy trójkę piechurów o zawrotnym tempie przemieszania się. Idą prawie biegiem. Wiedzą jak poprowadzić nas najlepszą drogą, więc mimo znacznego obciążenia na plecach decydujemy się do nich dołączyć. Ostatnie parę kilometrów w deszczu pokonujemy wyjątkowo sprawnie. Nie zwracamy już uwagi na to że idziemy przez bagna i co chwilę wpadamy w kałużę. Przemoknięci do suchej nitki odnajdujemy opuszczony budynek w lesie. Żegnamy się z nowymi znajomymi i rozbijamy namiot na zadaszonej werandzie. Jutro ostatni odcinek trasy.

Od samego rana, podobnie jak dzień wcześniej wieczorem – cały czas pada. Mimo to ruszamy, bo do północnej stacji metra w Oslo została nam tylko godzina drogi. To dość zdumiewające, ale mimo beznadziejnej i deszczowej pogody, zbliżając się do miasta spotykamy w lesie coraz więcej ludzi uprawiających sporty. Rower, bieganie, Nordic walking. Są nawet dwie żwawe staruszki w pelerynach przeciwdeszczowych. Jak widać fińskie powiedzenie „nie ma złej pogody, jest tylko zły ubiór” ma także zastosowanie w Norwegii.

Oslo


Jedna z kilkuset rzeźb w parku Frognera

W pełni przemoczeni dochodzimy do stacji metro Sognsvann w Oslo. Po pięciu dniach w lesie wyglądamy dość nietypowo na tle miasta. Wzbudzamy zainteresowanie. Ludzie chętnie nam udzielają wskazówek jak trafić na pole namiotowe. Rozbijamy namiot. Pierwszy gorący prysznic na norweskiej ziemi i jesteśmy gotowi zwiedzić Oslo.

Centrum miasta na pierwszy rzut oka kojarzy się z Rygą. Sklepy, bary, fontanny, trochę otwartej przestrzeni, zabytkowe budynki i ciekawa architektura. Udajemy się w stronę do portu i odwiedzamy fortecę Akershus. Wchodząc na fortyfikacje widzimy wielki statek pasażerski MSC Lirica odpływający z portu.

Na mieście w przypadkowych punktach znajdziemy wiele rzeźb i pomników. Miejskie ozdoby zostały umiejętnie wkomponowane w architekturę, czasem stają się wręcz niedostrzegalne. Miasto jest niespotykanie drogie. Z tego względu ograniczamy wydatki do minimum. Oczywiście będąc w stolicy trzeba przynajmniej napić się piwa. Znajdujemy całkiem przyjemną knajpkę na jednej z głównych ulic.


Port w Oslo

Wspomniane wcześniej rzeźby są zupełnie nieprzypadkowe. Duma miasta to Park Vigelanda, ze względu na projektanta i wykonawcę, nazywany także Parkiem Frognera. Słynny rzeźbiarz Frogner mieszkał w Oslo i rzeźbił, za co miasto w zamian go utrzymywało. Park składa się z 212 rzeźb z kamienia i brązu, łącznie przedstawiających prawie 600 postaci. Idea jest, aby ukazać ludzi w różnych pozycjach, różnym wieku i różnym statusie społecznym.

Odwiedzamy skocznię Holmenkollen. Niestety nie ma możliwości wejścia bezpośrednio na pas startowy, ale wystarczy wyjrzeć przez szybę, aby wyobrazić sobie co czują skoczkowie tuż przed startem. Położona na wzgórzu skocznia jest jednym z najwyższych punktów w Oslo. W drodze powrotnej wstępujemy do muzeum narciarstwa. Zainteresowała mnie sekcja poświęcona historii  snowboardu. Pierwszy snowboard powstał już w 1981. A była to drewniana deska z wiązaniami z dętki rowerowej i podkładką z powbijanymi śrubkami tak, aby podeszwa butów nie ślizgała się.

Jutro wylot z samego rana, ale zamiast rozbijać namiot decydujemy się spędzić noc na terminalu lotniska. Oczekiwanie na poranek mija szybko, bo poznajemy bardzo sympatyczna Amerykankę o imieniu Bess, która o podobnej godzinie ma w wylot do Minnessoty przez Reykiavik. Wszyscy jej znajomi chcieli jechać do Hiszpanii i Włoch, więc nie pozostało jej nic innego jak wybrać się na podróż po Skandynawii samotnie.

Parę ciekawostek:

  • w trakcie majowego wyjazdu można spokojnie iść po widocznym szlaku do północy; sama noc trwała zaledwie 2-3 godziny
  • w Norwegii każdy mówi po angielsku od małych dzieci po siedemdziesięcioletnie staruszki
  • typowa Norweżka to zgrabna, stylowo ubrana, niebieskooka blondynka
  • Norwegowie prowadzą zdrowy tryb życia, uprawiają dużo sportów, a lejący jak z cebra deszcz nie stanowi w tym żadnej przeszkody
  • wszędzie w lasach i przy jeziorach można bez pozwolenia i bez żadnych opłat rozbić namiot
  • uprawiający sport przykładają duże znaczenie do profesjonalnego ekwipunku; buty przeznaczone do nordic walking czy sześć rodzajów wędek to standard
  • woda w strumykach jest na czysta, chłodna i smaczna; można ją pić bezpośrednio
  • do połowu ryb w jeziorach należy mieć pozwolenie, natomiast ryby morskie można łowić do woli
  • nawet w maju potrafi być wyjątkowo zimno w nocy

Kilka informacji

Waluta lokalna: 1 NOK = 1 korona norweska = 100 ori = ok. 0.50 PLN
Termin wyjazdu:  Maj 2007
Czas trwania:
7 dni
Całkowity koszt wyjazdu: ok. 600 zł


Nasza trasa

Przykładowe ceny:

Transport, produkty i usługi
Przelot Berlin – Oslo – Berlin. liniami Norwegian: ok. 360 pln
Transfer do/z lotniska: 85 – 160 NOK
Kartridże do kuchenki gazowej: 30 NOK
Całodobowy bilet na komunikację miejską w Oslo: 60 NOK
Pozwolenie na łowienie ryb w jeziorach: 50 NOK / dzień
Nocleg na polu campingowym w Oslo: 170 NOK / namiot
Prysznic na polu campingowym: 40 NOK
Domki na kempingu (4os.): od 600 NOK

Produkty spożywcze i napoje
Butelka wody: 8 NOK (a w strumyku za darmo!)
Coca-Cola 1.5 litra: 12 NOK
Duża paczka chipsów: 15 NOK
Zestaw w McDonaldzie: 55-70 NOK
Lokalne piwo Ringnes w centrum Oslo: 57 NOK

maj 2007