Mechanik w dżungli i kubańscy kowboje
Nocujemy w namiocie nad skalnym wybrzeżem. O poranku dostrzegam kilka osób z płetwami i maską do nurkowania. To łowcy langust. Pomysł na nietypowe śniadanie pojawia się sam.
Dojeżdżając do pobliskiego miasteczka w jednej z knajp zagadujemy kucharza. To uczynny człowiek, z chęcią przygotowuje nam langusty wedle swojego improwizowanego przepisu.
Tego dnia mój rower psuje się w kolejny spektakularny sposób. Pęka pedał, montujemy w jego miejsce zapasowy SPD i od teraz w moim rowerze znajdują się dwa różne typy. Kolejna awaria sprawia, że mogę pedałować tylko w miejscu – zębatki kręcą się, a rower ani drgnie.
Rozpoczyna się etap pieszy do kolejnej mieściny. W Union de Reyes poznajemy niezwykłego el mechanico. Najprościej mówiąc, jego warsztat znajduje się w dżungli.
Gdzieś pomiędzy bananowcami widać prowizoryczną budkę, a w niej zestaw kubańskich narzędzi i prawdziwy cudotwórca umiejący się nimi posłużyć. Gość raz dwa ogarnia sprawę.
Mimo wszystko jest już dość późno, więc zostajemy tutaj na wieczór. Trafiamy na uliczną fiestę, dziś występuje zespół Afro Cuba. Odnajdujemy wygodne miejsce i popijamy rum z przypadkowymi ludźmi. Jest z nami sprzedawca szynki, emerytowany baseballista i starsza pani nieustannie opowiadająca o swojej córce. Potem tylko odnajdujemy miejsce na rozbicie namiotu. Nasz mechanik zna kilka dobrych spotów.
O poranku wyjeżdżamy polną drogą. Dostrzegam, że krajobraz dość szybko przemienia się i zaczyna przypominać afrykańską sawannę. Korzystając z okazji zatrzymujemy dwie ciężarówki, obie niezwykle brudne i pordzewiałe. Dzięki temu zabiegowi, jest szansa, że chociaż część trasy pokonamy rowerami. Kierowca to wariat, mknie po szutrowym poboczu, pędzi przez wioski i manewruje pomiędzy zaparkowanymi samochodami i bawiącymi się dziećmi.
Cumanayagua, Barajagua i kolejne miasteczka coraz bardziej przypominają dziki zachód. Tu i tam kowboje na koniach, pijani rowerzyści i dorożkarze. Atmosferę minionej epoki podkreślają powozy konne z małym paleniskiem pod wozem w roli tylniego oświetlenia. Prawdziwa podróż w czasie.
W miejscowości Matagua przytłacza nas totalny skwar. To nic, tutejsi mieszkańcy właśnie świetnie się bawią na ulicznym festynie. Dostrzegam kolejkę ludzi, a na jej początku dwóch sprzedawców piwa zamkniętych w dużej klatce. Siedzą przygarbieni w kaloszach i rozlewają piwo z beczki na litry. Wystarczy podejść z własną butelką do napełnienia. Półtora litrowe piwo kosztuje 10 peso, czyli niewiele ponad złotówkę. Dawno nie widziałem takiego tłumu szczęśliwych i beztrosko uśmiechniętych ludzi.
El Comandante
Dojeżdżamy do Santa Clara. Tutaj, na Plaza de la Revolucion, znajduje się największy na świecie pomnik el Comandante Ernesto „Che” Guevara. W położonym tuż obok mauzoleum umieszczono autentyczne przedmioty używane w trakcie rewolucji w Sierra Maestra.
Che to prawdziwy bohater narodowy, romantyczny rewolucjonista i człowiek, który własnymi rękoma dał Kubańczykom to, czego amerykański protektorat nie był w stanie zapewnić – wolność. Wiem, że na temat kubańskiej rewolucji powstało już około miliona publikacji, ale to, co zwróciło moją szczególną uwagę, to, że dziś, czyli ponad pół wieku później, kult narodowego bohatera jest równie silny, obecny na każdym kroku, na całej wyspie, w każdym kącie, na każdym plakacie i napisie ściennym. Fidel niezaprzeczalnie miał rację, oznajmiając podczas symbolicznej ceremonii pogrzebowej w 1997 roku, „Dlaczego myśleli, że zabijając go przestanie on istnieć jako bojownik? Dzisiaj jest on w każdym miejscu, gdziekolwiek jest słuszny powód do obrony. Jego niezmazalny ślad jest teraz w historii a jego świecące spojrzenie proroka stało się symbolem dla wszystkich ubogich tego świata.”
Papierowa imitacja
Z Caibarien wjeżdżamy na prawdopodobnie najdłuższą groblę świata. Okazuje się, że musimy przejechać ponad 50km do pierwszej osady. Na naszych rowerach to niewykonywalne bez awarii. Na szczęście jeden z pracowników podwozi nas służbową ciężarówką. Postanawiamy zrobić jeden dzień odpoczynku, ale poszukiwanie dzikiej plaży przybiera postać absurdu. Cayo Santa Maria to jeden wielki plac budowy z oazami dla turystów. Czas nie gra na naszą korzyść, zaczyna się ściemniać, a w moim rowerze wkręcają się przerzutki w szprychy. To grubsza awaria. Aby się tym nie przejmować, kupujemy butelkę rumu i postanawiamy przyjąć kamuflaż gości jednego z tutejszych resortów.
Okazuje się, że nawet na Kubie można spotkać turystów niemających pojęcia o istnieniu w tym kraju dwóch walut. Z niedowierzaniem i wielkim entuzjazmem przyglądają się grubemu plikowi peso cubano, który wyciągam z mojego plecaka.
Poznajemy Polko-Hawajkę, młodą i uśmiechniętą dziewczynę. Przyjechała z chłopakiem na tydzień na wakacje na Kubę. Jak opowiada, (…) w planie mamy 5 dni na plaży, ale wybieramy się też do Santa Clara, aby zobaczyć… what was this guy called… – czekamy jeszcze chwilę przed udzieleniem podpowiedzi – aah yeh, Che Guevara, that is right!
Nie wiem czy to celowa ignorancja, czy nowy sposób na poznawanie Kuby? Mimo, że kraj ten nie wyszedł jeszcze z komunizmu, masowa turystyka zdążyła skutecznie zdominować wybrane części wyspy.
Ale nie ma w tym nic złego! Przecież Fidel tworząc tą papierową imitację znalazł sposób, aby przyciągnąć zagranicznych gości, którym wystarczy dać drinka z palemką, pokazać biały piasek i do głowy nie przyjdzie istnienie czegoś poza murami resortu, nie wspominając o innej walucie niż peso convertible.
Chłopaki ile sił w nogach wspólnie doholowują mój zepsuty rower do lokalnego lotniska. Po paru godzinach w końcu udaje się coś zatrzymać. Podobno zagraniczny turysta nie ma szans wsiąść do autobusu krajowej firmy komunikacyjnej Astro. Właśnie obalamy kolejny mit i wsiadamy razem z naszymi sakwami i czterema rowerami.
Powracamy na ląd, tam gdzie z pewnością czekają na nas kolejni mechanicy, kolejne przygody i Kuba, za jaką się stęskniliśmy.
