Dwa laotańskie plemiona
Gorące źródła służą nie tylko do kąpieli, Muang Vieng Thong
Pozostaje nadzieja, że opóźniony autobus zabierze mnie na wschód. Udaje się. Całą trasę, od wczesnego popołudnia do całkowitych wieczornych ciemności obserwuję zmieniającą się scenerie. Góry, płaskowyże i rozległe doliny to tereny porośnięte bujną, zieloną roślinnością. Wzdłuż drogi rozsiane są wioski tętniące życiem. Dzieci zwinnie kopią małą piłkę, aby nie spadła na ziemię przy podaniu do kolejnego gracza. Dziewczynki bawią się na skakance, a kobiety przygotowują obiad. Mężczyźni wykonują drobne prace naprawcze, a gdy nie ma nic do naprawiania, siedzą pod bambusową ścianą, rozmawiają i coraz częściej ku wieczornej porze sączą domowej produkcji bimber lao-lao.
Godziny mijają, ale widzę to nie na moim zegarku (którego z resztą nie posiadam), lecz obserwując rozwój sytuacji przy chatkach położonych w kolejnych wioskach przez które przejeżdżam. Rozpalane ogniska znajdują się tuż przy drodze. Wokół gromadzi się cała rodzina, aby wspólnie się ogrzać. Podczas zimnej pory suchej nawet w tropikach można zmarznąć.
Ogniska zostają przeniesione do wnętrza domów, gdzie pełnią funkcję piecyków. Przemierzając kolejne wioski zaczynam dostrzegać już tylko płomienie zza szczelin w bambusowych ścianach.
Wspinam się na dach autobusu, zrzucam mój plecak i jako jedyna osoba kończę podróż w losowo przeze mnie wybranej miejscowości. Wypada na Muang Vieng Thong. Łatwo udaje mi się znaleźć tanie miejsce na noc.
O poranku udaję się na spacer, po wyjściu z miasteczka przekraczam most i kieruję się polną drogą w lewo. Kilkaset metrów dalej mija mnie laotańska dziewczyna na skuterze.
Rodzina pracuje w komplecie
„Dokąd idziesz?” – nie ukrywam zdziwienia, że w końcu ktoś przemówił do mnie po angielsku.
„Przed siebie, w sumie to nie mam pojęcia„, co de facto jest zgodne z prawdą – „Kawałek dalej mieszka mój znajomy i mam tam małe poletko z orzechami ziemnymi, może masz ochotę mnie odwiedzić?„.
Zatrzymujemy się przy domu znajomego Tae. Starszy człowiek zaprasza nas do środka. Oboje zdejmujemy buty, wchodzimy do przestrzennego wnętrza pozornie małej bambusowej chatki. Ściany przepełnione są plakatami i kalendarzami z Azjatkami w bikini z ubiegłych 10 lat czy nawet 15 lat.
Słomiany dach zapewnia skuteczną izolację, a mimo słońca w zenicie, wewnątrz panuje półmrok i odczuwalny jest przyjemny chłód. Siadamy w trójkę po turecku na słomianej macie. Sam jest podekscytowany, że rozmowa z obcokrajowcem jest możliwa z pomocą Tae.
Gospodarz to dobry i poczciwy człowiek. Wiedząc, że Tae pomaga biednym dzieciom sprzedając orzeszki ziemne, odstąpił jej ziemię po okazyjnej cenie.
Sam wyciąga dwa zakurzone kieliszki „50-tki” zza bambusowego regału, lekko w nie chucha, a następnie wyciera poręczną bawełnianą szmatką. „Co to za alkohol?” – zadaję pytanie, widząc Sama sięgającego po plastikową butelkę z kolorowym płynem.
„To domowe whiskey na bazie lao-lao. Dodałem trochę ziół i przypraw, aby uzyskać ten smak„. Wyczuwam tą znajomą nutkę częściowo destylowanego sfermentowanego bimbru. Sam polewa kolejnego shota, „Koniecznie tu zawitaj, gdy ponownie będziesz w okolicy„.
Po raz pierwszy widzę na oczy plantację orzeszków ziemnych. Chwytam motykę, ciągnę cały pęk orzeszków lewą ręką. To co zostało w ziemi trzeba przeszukać i wyłowić motyką. Nasze zbiory ciągną się przez sporą część popołudnia.
Orzeszki potrzebują około 3 miesięcy. Ale te były zasiane przez Tae zbyt późno – więc muszą być zebrane wcześniej. Niektóre są niedojrzałe, ale w porze suchej nie ma co liczyć na deszcz, więc to konieczność.
Lap, tradycyjna laotańska sałatka
Tae poleca mi gorące źródła poza miastem. Zażywam więc gorącej kąpieli i podobnie jak mieszkańcy Vieng Thong robię pranie. Trudno się przełamać do wejścia pod wodę, bo jest autentycznie za gorąca, początkowo nawet do opłukania rąk!
Umawiam się z Tae na wieczór w jej małym domku. Podczas przebierania, moczenia i gotowania orzeszków ziemnych dziewczyna wprowadza mnie w sekrety dwóch laotańskich plemion.
Mniejszości etnicznych w Laos są dziesiątki, ale uwagę poświęcamy większościowemu plemieniu Lao i jednym z kilku głównych dominujących plemion Hmong. Różnic między tymi dwoma grupami etnicznymi jest wiele. Ludzie różnią się pod względem charakterystycznych rys twarzy, prowadzą inny tryb życia, mówią innym językiem i odżywiają się w inny sposób.
Różnice mogą dotyczyć rzeczy widocznych na pierwszy rzut oka. Przykładowo, wszystkie chatki mieszkańców plemiona Lao wykonane są z bambusa. To szczelna, trwała i tania konstrukcja, a co najważniejsze pozyskiwana z lokalnie dostępnych surowców. Plemie Hmong jako podstawowy budulec zamiast bambusa stosuje deski, co przekłada się na inny proces produkcji, właściwości termoizolacyjne, ale to także rozpoznawalne znamię obecności tego plemienia w danym rejonie.
Inne różnice mogą dotyczyć utartej tradycji i kultury. Mężczyźni Hmong mogą mieć wiele żon, dopóki kolejna z nich nie da im męskiego potomka. Zgodnie z tradycją Lao, najmłodsze dziecko zostaje w domu by opiekować się rodzicami. Kobieta Hmong, gdy tylko utraci męża musi i tak pozostać po jego stronie rodziny. Jedyna alternatywa to poślubić brata męża lub co ciekawsze – ojca męża.
Dzikim szlakiem
Suszenie przypraw i korzeni przy niesamowitej scenerii północnego Laos
Wstaję o bladym świcie. Tutejsze nietypowe targowisko tętni życiem od 4:30 do około 7.00. A potem tajemniczo wymiera. Tae wczoraj namówiła mnie, żeby pojechać pickupem z jej szefem i znajomymi z pracy do zamkniętego jeszcze dla turystów rezerwatu przyrody Phu Loei National Protected Area. Przedzieramy się w gęstej mgle, jest strasznie zimno, a do momentu, gdy słońce ostatecznie nie przebije się przez grubą warstwę chmur nic się nie dzieje.
Pojawiają się pierwsze ptaki, czerwone, żółte, z długim zakrzywionym dziobem i długim ogonem (spider-eater). Są także duże drapieżniki siejące popłoch wśród małych bezbronnych okazów. Są tutaj podobno także tygrysy i leopardy, ale nie mamy tyle szczęścia.
Ekipa podrzuca mnie do najbliższej wioski, gdzie przyłączam się do kilku laotańskich mam i pokaźnej gromadki dzieciaków. Nikt nie zna absolutnie ani jednego słowa w języku angielskim. Częstuję towarzystwo orzeszkami ziemnymi i mam nadzieję, że przejedzie tędy jakiś przypadkowy samochód, aby mnie zabrać dalej.
Kierowca masywnej toyoty zaprasza mnie do środka. Po drodze trafiamy na dość poważny wypadek dwóch terenowych aut. Lokalny autobus próbuje się przecisnąć przez zablokowaną drogę. Po przekopaniu kawałka nasypu drogowego i kilku próbach, ciosach kilofem i łopatami, udaje się udrożnić drogę. To dość komiczne, ale z drugiej strony skuteczne zjawisko.
Festiwale i fajerwerki zawładnęły całym krajem przez tydzień pełni księżyca
Dojeżdżam do Pouklao, skąd około dziesięć kilometrów idę pieszo. Podziwiam przestrzenne doliny porośnięte gęstą dżunglą. Kręta droga prowadzi do Num Nea. Jem pierwszy istotny posiłek tego dnia, czyli zupę z makaronem i wołowiną.
Jak mi wytłumaczyła Tae, w Laos nie rozróżnia się (w przeciwieństwie do Europy) posiłków na śniadanie, obiad czy kolację. Europejskie śniadanie sprawiłoby, że Laotańczyk po 2 godzinach pracy (czyli już o 9 rano) znów byłby głodny. Śniadanie w Azji musi dawać dużo energii do pracy.
Udaje mi się złapać pickupa do Phonasavan. Razem z ubranym w pomarańczowe szaty mnichem siedzę na pace. Oboje szukamy optymalnego położenia na workach z wystającymi ziemniakami. Auto nie należy do stabilnych, ale ciągle nabieramy prędkości. Nieustanna walka z przeciążeniami na ostrych zakrętach, przenikliwe zimno i porywisty wiatr też nie ułatwiają podróży. Po czterech godzinach w końcu dojeżdżamy i wysiadamy z pickupa.
[eazyest_folder folder=”sea/laos-northeast”]