Barcelona na longboardzie


Barcelona to raj dla longboardera

Odwiedzając Barcelonę ostatnim razem popełniłem błąd i nie zabierałem ze sobą longboarda. Tym razem naprawiam to niedopatrzenie. Jedyną moją troską jest zaparkowanie żółtego auta w centrum. To nie błaha sprawa, bo po Barcelonie z definicji nie da się przemieszczać samochodem. Dlaczego piesi, rowerzyści i skuterowcy pojawiają się z nikąd i blokują jedyną przejezdną, wąską i jednokierunkową uliczkę?

Tu nie można  skręcić, tam brak miejsc, a stąd nie ma odwrotu i mimo, że to w zupełnie przeciwnym kierunku, muszę jechać dalej. O możliwości swobodnego przemieszczania się można zapomnieć.  W końcu lekkim fuksem udaje się znaleźć miejsce tuż przy plaży miejskiej. Mam w planie nie ruszać się stąd przez kilka dni. Pora na longboard.

Moja pierwsza trasa prowadzi wzdłuż wybrzeża, od plaży Bogatell, przez Barcelonettę, aż od pomniku Kolumba. Pozornie spokojna plażowa okolica od samego rana wypełnia się spragnionymi słońca plażowiczami. Pojawia się również  proporcjonalnie większa ilość aut na parkingu. Odnoszę nawet wrażenie, że każdy z plażowiczów przyjechał dwoma samochodami.

Czy wspominałem, że to Barcelona to najbardziej przyjazne miasto dla sportów deskorolkowych w Europie? Idealna nawierzchnia z twardego drewna, szlifowany cement albo i zwykły, ale dobrej jakości asfalt powalają swobodnie przemieszczać się po całym centrum. To olbrzymia przewaga w stosunku do chodzenia pieszo. Szczególnie w ciągu dnia, gdy ruch uliczny nieco słabnie można sprawnie przemieszczać się ulicą pomiędzy autami. Znaczna część alej ma oddzielne pasmo dla rowerów. Niektóre z nich zawierają w sobie również szeroki deptak. Przejazd Sant Joan przy Arc de Triomf oraz biegnącą przez całe centrum Gran Vía to bajka.


Szybko i zwinnie przez miasto

W ciągu dwóch pierwszych dni udaje mi się przejechać 70 kilometrów na moim Dervish’u. Śmigam jak strzała obok wciąż remontowanej bazyliki Sagrada Familia i leniwie wspinam się na punkt widokowy w Park Güell. Zatrzymuję się na kawałek hiszpańskiej pizzy i echilada con carne picante, czyli argentyńskie ciasto z pikantnym mięsnym nadzieniem. Odprężająca jest ulga jaką daje nadmorska bryza i prawie bezszelestnie toczące się łożyska mojego Loaded Dervish’a. A gdy na słońcu robi się za gorąco wskakuję do orzeźwiającej śródziemnomorskiej wody.

wrzesień 2009