Tajskie zapiski

Tajska moda na kolorowo, wschodnie wybrzeże Tajlandii

Khanom to średniej wielkości miasteczko. Przyjeżdżamy tutaj odwiedzić tajską rodzinę znajomego ze Szwecji. Dwójka młodych chłopaków podwozi nas na skuterach. Po kilkunastu minutach znajdujemy się w nowoczesnej chatce na plaży. Szybko przekonuję się, że skutery to wszechobecny, a za razem niemalże jedyny środek transportu. Aby nie wyróżniać się z tłumu, przez kolejne dni poznajemy okolicę w ten sposób. Trwa wciąż pora deszczowa, która daje się we znaki. Na ogół ulewę da się przewidzieć z kilkuminutowym wyprzedzeniem, ale czasem i to za mało. Pędzimy skuterem ile fabryka dała (czyli 80km/h) i brakuje dosłownie dwóch minut, aby zdążyć uchronić się przed całkowitym przemoknięciem.

 

W naszym domu przewija się mnóstwo ludzi. Z reguły nie mam pojęcia kim oni są, bo rzadko ktoś mówi po angielsku. Dotyczy to również naszych gospodarzy. Domniemana mama dwójki młodych chłopaków na skuterach przedstawia się jako ’Mama’ i tak też się do niej zwracamy.

Pewnego wieczoru odwiedza nas szef policji z dwójką podwładnych. Na stole pojawia się kilka szklanek, butelka tajskiego whisky, lód i świeżo gotowane kraby. Policja na służbie w mundurach z karabinem potrafi też się dobrze bawić. W międzyczasie na stole przybywa kolejnych tajskich przysmaków.

Gotowane liście, zimne krewetki, ostra zupa rybna, wędzone fragmenty płetw rekina i gotowana sałatka z kokosa. Praktycznie wszystko jest piekielnie ostre, nawet jak na mój gust. Cały czas asortyment się powiększa. Zakąski, grillowana wieprzowina, orzeszki i piwo – po które jedzie jeden z podpitych już mundurowych.

Rybak w porcie w Khanom, południowa Tajlandia

O poranku jedziemy z Mamą na market. „Market” to jedno z nielicznych słów umożliwiających nam komunikację. Mama nie potrafi przejść obojętnie obok żadnego stoiska na targowisku. Warzywa, pieczone kurczaki, ryż, przyprawy, owoce, kawa. To dopiero początek, a pomagam już nieść kilka w pełni wyładowanych toreb. W pewnym momencie Mama kupuje pół kilo piekielnie ostrej papryki chilli. To kilkuletnie zapotrzebowanie dla europejskiej rodziny. Tutaj wystarczy na co najwyżej tydzień. Nie ukrywam zdziwienia, gdy chwilę później Mama zatrzymuje się przy kolejnym stoisku, aby dobrać jeszcze więcej – tym razem suszonych – ostrych przypraw.

Fale niekiedy wyrzucają na brzeg olbrzymie meduzy. Niektóre z pewnością ważą 5-6 kilogramów. To miłe, że w Khanom jest więcej takich meduz, niż barów plażowych, a tych z kolei więcej niż turystów w nich przesiadujących. Uściślając – jesteśmy jedynymi turystami, nie licząc kilku obcokrajowców mieszkających tu na stałe. Przemieszczamy się dalej.

Autobusy w Tajlandii to wysoki standard podróży. Prawie jak w samolocie: przekąski, napoje i oczywiście telewizja. Nie jest to może najnowszej generacji DVD, ale raczej kasetowe zniekształcone nagrania wyświetlane na kineskopowej kuli. Oczywiście na pełen regulator, a jedyny głośnik w autobusie znajduje akurat przy moim siedzeniu.

Bangkok to miejsce, do którego się wraca wielokrotnie. Stolica Tajlandii jest gigantyczna. To niekończące się przedmieścia, potężna seria drapaczy chmur i szczere centrum. Mówiąc obiektywnie, Europa zalega wiele z tyłu za tętniącym życiem azjatyckim gigantem. Przynajmniej jeśli chodzi o infrastrukturę i powierzchnie handlowe.

Wykonujemy rekordowo szybki transfer. Dojeżdżamy o 5.05 AM, aby jeszcze zdążyć złapać autobus odjeżdżający o 5.00 AM. Opuszczam Tajlandię na pewien czas.

(mijają niecałe dwa miesiące)

Zapomniałem, jak ostra jest kuchnia tajska. Ale tylko do momentu, gdy na moim talerzu pojawia się smażony ryż z warzywami i kurczakiem, przyprawiony papryką chilli. Czasem myślę, że gdyby na całym świecie miała pozostać tylko jedna kuchnia, właśnie wybrałbym kuchnię tajską, ewentualnie rozważając kuchnię śródziemnomorską jako alternatywę.

Kamienie urozmaicają piaszczystą plażę

Podróżowanie w pociągu też ma swoje uroki. Szczególnie jeśli dotyczy to trzeciej klasy komfortu, około trzy razy tańszej od klasy drugiej. Poza ciasnymi siedzeniami obitymi sztuczną skóra i blaszanymi zagłówkami, widzę tylko zalety podróżowania w ten sposób. Ciekawi, przypadkowi ludzie, dużo przestrzeni, świeże powietrze, otwarte okna i wiatraki na suficie. Jestem jedynym turystą w naszym wagonie. Siedzę wśród kilku Tajów chętnych do rozmowy. Pociąg jest przepełniony. (Tajowie, jak się później dowiaduję, dostają bilety w trzeciej klasie za darmo).

Zachwyca losowość poruszanych tematów.

– „Nie możemy źle mówić o królu” – rozmowa nieuchronnie schodzi na tematy polityczne.
– „Powiedz w takim razie, że go lubisz, jeśli to prawda” – zachęcam Tao do wyrażenia aprobaty. Cisza. -„A czy rozmawiacie o tym w rodzinie?”. -„Ci, którzy rozmawiają, zazwyczaj zabijają się nawzajem„.
– „Nawet z żoną, najbliższymi, w domu?
– „Nigdy i pod żadnym pozorem” – ostatnia odpowiedź brzmi dość stanowczo.

Tao opisuje obszar Delty Mekongu i okolic zamieszkiwany przez rdzenną ludność, mówi o granicach państw i ich roli jako sztucznych podziałach narodowościowych. Przerywam pytając, czy przypadkiem nie chodzi mu o królestwo Funanu. I tym sposobem udało mi się wprowadzić Tao w zdumienie – „Nigdy nie spotkałem obcokrajowca, który słyszał cokolwiek o istnieniu królestwa Funanu„.

Wchodzimy na temat integracji i dezintegracji narodowościowej. Tao wspomina, że Anglicy w zamian za pomoc w budowie kolei tajskiej postawili warunek. Na każdej stacji muszą znajdować się napisy w dwóch językach. W razie wojny, miało to ułatwić żołnierzom orientację. W podobny sposób Chiny stały się zunifikowanym państwem. Setki (a może nawet tysiące) odrębnych języków, narzeczy i dialektów zyskały uniwersalną systematykę opracowywania nazewnictwa.

Jedzie z nami również wesoły muzykant karaoke. Mo to około 40-letnia uśmiechnięta postać z wyraźnym przedziałkiem na długich, prostych włosach i kwiecistej rozpiętej koszuli z kołnierzem. Prawdę mówiąc, wygląda bardziej na Peruwiańczyka, niż Taja. Mo ze wszystkich sił próbuje się ze mną porozumieć po angielsku. To wywołuje kolejny temat. Narzeka na brak komunikacji z dziewczynami w odwiedzanych przez niego krajach – a jako znany muzykant karaoke, dużo podróżuje. Wpadł właśnie na pomysł, aby wymyślić przenośną maszynę do tłumaczenia ze wszystkich języków świata na wszystkie pozostałe. Mo ciągle drąży temat, podając przykłady zastosowania i podkreśla, o ile życie było by łatwiejsze. Całą noc myślimy nad kolejnymi ulepszeniami maszyny tłumaczącej, aż nasz pociąg zatrzyma się w Bangkoku o poranku.

[eazyest_folder folder=”sea/th”]