Rowerem przez Kongo


Dzieci spoglądające przez okno w barze

Przed nami czerwona szutrowa droga i kilkaset kilometrów pedałowania w głąb Demokratycznej Republiki Kongo. Na najbliższe dni zapowiada się brak jakiegokolwiek kontaktu ze światem, zero telefonii komórkowej, zero prądu, zero bieżącej wody i co najwyżej kilka słabo zaopatrzonych tubylczych stoisk z żywnością. Stawiamy czoła nieznanemu terenowi, dzikiej naturze i własnymi słabościom. Prawdziwa przygoda rozpoczyna się właśnie tutaj i w tym momencie.

Start o bladym świcie. Mijamy skromne domki z glinianej cegły o słomianych dachach. Ludzie bardzo spontanicznie reagują na naszą obecność. Dzieciaki tańczą, śpiewają i skaczą wykrzykując njambo mzungu ( w języku swahili, witaj biały człowieku). Zatrzymujemy się w pierwszej większej wiosce. Pojawia się pokaźny komitet powitalny mieszkańców, a gdy przed zmrokiem tłum się przerzedza jestem w stanie naliczyć 126 par wpatrzonych w mzungu oczu. Noclegu nie szukamy daleko. Właściciel baru pozwala nam rozbić tutaj namiot.


Kongijska kobieta z dzieckiem w drodze po wodę

W miarę zagłębiania się w ląd tłumy ludzi stają się grupkami, a te z czasem pojedynczymi osobami. To lepsza forma zawierania przypadkowych znajomości. Dziś kolejny chłopak wyładowany trzciną cukrową rzuca rower na mój widok i ucieka w gąszcz roślin. Na płaskowyżu Marengu niedawno rozgrywały się krwawe walki. Żołnierze i rebelianci wyrywali tu serca swoim ofiarom, wierząc, że w ten sposób uzyskają nadprzyrodzoną moc. Kult czarnej magii trwa albo to moja zapuszczona broda niekiedy wzbudza strach.

Mijamy malownicze strumyki, gigantyczne kopce termitów wystające wśród pól uprawnych i drzewa z których można zrywać awokado wielkości grapefruita. Stopniowo zmienia się krajobraz. Drzewa przechodzą w sawannę, a jedynym ratunkiem od palącego słońca stają się akacje afrykańskie przypominające rozległy parasol.

Szeleszczące trawy niekiedy przemieniają się w zadbane poletka manioku, a rozsiane po wzgórzach chatki doskonale komponują się z widokiem na góry Kirungu. Mijamy pokaźne mangowce, kredowe płaskowyże i nieustannie, w pocie czoła wspinamy się pod górę. Pod koniec dnia zdobywamy wysokość 2400 metrów.

Niedziela jest teoretycznie dniem odpoczynku. W praktyce pracują tylko kobiety przy ubijaniu manioku na ugari, strawę spożywaną każdego dnia przez całą Afrykę równikową. Kongijskie dziewczyny są zadbane i atrakcyjnie ubrane. Bez względu na rodzaj wykonywanej czynności; idąc do kościoła czy pracując motyką w polu mają zawsze czyste i pełne kolorów szaty.

O mały włos nie przejeżdżam rowerem kameleona. Biorę go na ręce i obserwuję, jak zmienia kolory z czarnego na brązowy, żółty i zielony. Ma coś problem z czerwienią. Wypuszczam go i rozglądam się dookoła. Absolutnie nic mnie nie otacza, słyszę odgłosy dzikiej przyrody, widzę tylko przestrzeń i w pełni czuję tą wolność.

Mzungu wśród Kongijczyków


Pamiątkowe zdjęcie z gospodarzem i jego najbliższą rodziną

Skwar leje się z nieba, a już kilka godzin temu skończyła nam się woda. Błąd strategiczny. W porze suchej jest problem nawet z deszczówką. Szukamy jakiegokolwiek strumyka, lecz to tubylcy pojawiają się z ratunkiem. W jednej z wiosek z zaschniętym gardłem proszę kongijską kobietę o kilka litrów wody. Napełniamy bukłak, ale pragnienie nie pozwala nam wytrzymać pełnych dwóch godzin od wrzucenia tabletek uzdatniających.

Rozpoczynają się niesamowite zjazdy (zapracowane kilkudniową wspinaczką), czyli omijanie ostrych kamieni, potężnych wyrw i mielizn piaskowych na głównej arterii kongijskiej łączącej Tanganikę z Lubumbashi. Przy pełnej prędkości i sprzęcie ważącym 40 kg dostarcza to potężną dawkę adrenaliny.

Niespodziewanie rozkracza się rower Światka. Tym razem to dość poważna awaria, przerzutki wkręcają się w szprychy i są do wyrzucenia, a obręcz wymaga poważnego centrowania.

Kolejne wioski są lepiej zaopatrzone w wodę. Udaje mi się do pełna uzupełnić zapasy ze studni. Ludzie żyją bardzo skromnie i spokojnie, dzieci opiekują się młodszym rodzeństwem nosząc je podobnie jak ich matki, na plecach zawinięte w kolorową chustę.

Kupujemy dwumetrowy drąg trzciny cukrowej. Energicznie tnę trzcinę maczetą na poręczniejsze kawałki, a ostatnią część zostawiam rodzinie w ramach podziękowania.

Przerwa na trzcinę cukrową dodaje tyle energii, że kolejne 50 km do Pweto pokonujemy w tempie strusia pędziwiatra. Do momentu gdy droga na prawdę robi się ciężka. Szutrowy szlak przemienia się w kamieniste, pełne coraz głębszych wyrw zbocza.

Ufamy Kongijczykowi na rowerze, który narzuca intensywne tempo i podążamy za nim. Nasz przewodnik zwinnie omija muliste dziury i zaschnięte tumany kurzu, siedliska pcheł piaskowych. Często zmieniamy stronę drogi i przecinamy na skróty szlaki znane tylko mieszkańcom tutejszych wiosek.


Dostawa wieprzowiny na targ

Mknę przez szeroki na półtorej łokcia trakt wycięty w gęstym labiryncie wysokich zbóż przez sam środek wyschniętego pola. Po wielu głębokich nurach w półpustynnej mieliźnie moje nogi pokrywają się twardą skorupą brudu i potu.

Jeszcze o tym nie wiem, ale za parę dni pod moim paznokciem u nogi wylęgnie się pchła piaskowa wielkości dużego ziarna słonecznika, którą będę musiał wydłubać nożem. A później, złożone przez pchłę jaja wylęgną się ponownie.

Ostatnie kilometry, ale już wiem, że nie zdążymy przed zachodem słońca. Pozostaje czołówka i kierowanie się instynktownie na południe. Droga zmienia się w pustynię, jest całkowicie nieprzejezdna, tylko brud, pył, kępy trawy i mój kilkudniowy ciężki pot, do którego klei się wszystko. Piasek staje się niemożliwie głęboki, absolutnie nie ma możliwości jechać, ciężko jest prowadzić rower.

Ostatkiem sił osiągamy Pweto, skąd zostaje jeszcze 550 km na południe do Lubumbashi, ponownie w nieznanym terenie.

Pamiątki z Pweto


Transport beczek drogą lądową

Na miejskim markecie kupujemy placki, kilka owoców, warzywa i suszone ryby z jeziora Mweru. Ryby wyglądają na świeże i smakują dobrze, ale zmieniam zdanie, gdy jedząc kolejną dostrzegam w niej dużą czarną dżdżownicę.

Po spędzonej nocy w obozie dla uchodźców UNHCR spotykamy Tristana, Anglika pracującego dla MAG. Przenosimy się więc do bazy agencji rozminowującej obszary świata dotknięte wojnami. To rozpustny jak na kongijskie warunki wieczór z grillowaną baraniną i zimnym piwem (w końcu!).

Podziwiamy pokaźną kolekcję tutejszych znalezisk. Ręczny granatnik przeciwpancerny, karabiny maszynowe, wyrzutnie rakiet i wyjątkowa perełka – ręczne działo przeciwlotnicze. Łuska z moździerza to stopka do drzwi, a ściany zdobią pordzewiałe kilkudziesięcioletnie strzelby. Arsenał na bieżąco rośnie.

Na dalszej trasie często mijamy porozrzucane relikty wojenne, jak na przykład pancerne łodzie rzeczne, wrak amfibii czy brazylijski czołg z ruchomą lufą.

No control. This is Africa

Przed nami przeprawa przez rzekę wpływającą do jeziora Mweru. Sytuację ratują trzy łódki sprzężone za pomocą pokładu, które pełnią funkcję promu rzecznego. Po drugiej stronie rzeki rozpoczyna się wąska droga, a zalane fragmenty wymuszają konieczność brodzenia w błocie. Napotkany żelazny most jest cały, ale przęsła stanowią przypadkowe belki, deski i patyki porozstawianie niekiedy w półmetrowych rozstępach.

W miejscowości Lukonzolwa robimy długo wyczekiwaną przerwę na piwo. Biały człowiek wzbudza tutaj sensację, w barze zbierają się wszyscy notable wioski i szef policji. Podoba mi się to kameralne spotkanie wraz z całą zgrają zaciekawionych dzieciaków przyglądających się z zewnątrz przez dużą dziurę w ścianie, tutaj pełniącą funkcję okna.


Całkowicie pusty, ale rzekomo czynny urząd pocztowy w Kasomeno

O zmierzchu zatrzymujemy się w miejscowości Nombo przy przyjaźnie wyglądającym domku, obok którego zebrała się rodzina przy ognisku. Zostajemy zaproszeni na obiad. Jemy ze wspólnego kotła rękoma, mieszając ulepioną kulkę ugari z fragmentem tłustej pieczonej ryby capitan i zagryzając to liśćmi manioku. Tradycyjnie na dobry sen pijemy lotoko, tutejszy bimber ze sfermentowanej kukurydzy i manioku.

W pobliskim lesie dostrzegam potężne płomienie ognia. Pytam gospodarza Edgara „Fire. Under control?„. Słyszę tylko „No. No control. This is Africa.”

O poranku zaopatrujemy się w potężną kiść bananów, są jeszcze niedojrzałe, ale przy takim nasłonecznieniu pod koniec dnia i tak zaczną gnić. Na wiejskim stoisku dostajemy też solidną porcję gotowanych słodkich ziemniaków zaprawianych ekstraktem z piekielnie ostrej papryki pili-pili.

Dziś panuje wzmożony ruch rowerzystów. Przejeżdżają tędy handlarze mięsa, ryb, tapczanów i materaców. Kongijski rower ma dużą ładowność. Brak roweru oznacza konieczność niesienia towarów na głowie, a gdy jest to wielka metalowa beczka, nawet dla starszej kongijskiej kobiety nie stanowi to problemu.

Odrobina magii


Soczysta pomarańcz

Natrafiamy na przeróżne trudności terenowe, uszkodzone mosty, ciężkie podejścia, górskie potoki i zjazdy po ostrych skałach. Ignoruję fragment porządnej szutrowej drogi, bo wiem, że szybko przemieni się w wąski wyboisty trakt, czyli nawierzchnię, do której zdążyłem się już przyzwyczaić.

Na każdym kroku zdarzają się również trudności przy porozumiewaniu się z kongijską ludnością. Dzisiejsza noc bije wszystkie rekordy. Nie sposób dogadać się w żadnym języku, łamany francuski z elementami swahili nie pomagają. Siedzimy więc cicho przy ognisku, ale czuję pozytywną energię od tych ludzi, wiem że tak jak my, tak i oni cieszą się, że tu jesteśmy. Noc w wiosce Katoka to jedna z najbardziej magicznych afrykańskich nocy, dodatkowo stymulowana przez zmysłowe odgłosy tajemniczej natury i ciemność.

Noclegi bywają bardzo przypadkowe. Na szczęście łatwo wytłumaczyć ludziom, że chcielibyśmy rozbić obok ich „dużego domu” nasz „mały domek„. Każdego wieczoru zasiadamy razem przy palenisku, często zostajemy zaproszeni do wspólnej kolacji.

Mijamy niezliczone osady, w których dzieci i młodzież wariują na widok białego. Ściskają rękę, przybiją piątkę, uśmiechają się i klaszczą z radości. Nieśmiałe młode dziewczyny niekiedy się zawstydzają. Często nawet piętnastoletnie dzieci, a nawet dorośli po raz pierwszy widzą przybyszów o innym kolorze skóry.

Zatrzymujemy się przy barze, gdzie dwójka mężczyzn gra w warcaby dwoma rodzajami kapsli po piwie, a pod zadaszonym parkanem kolejna grupka sączy lotoko. Pomagam ładnej kobiecie z dzieckiem zawiniętym w chustę zaczerpnąć wodę ze studni. Pytam szefa wioski „kiedy ostatnio był u was biały turysta?„. Szef głęboko się namyśla, a po chwili słyszę prostą odpowiedź „nigdy„. Uświadamiam sobie, że właśnie znajduję się w absolutnej dziczy, ukryty daleko poza mapami, gdzieś na końcu świata w głębokiej Afryce.

Czy będzie ciąg dalszy?


Przeprawa przez kongijski most

Kilka dni później i kilkaset kilometrów dalej przy granicy z Zambią widzę pierwsze linie wysokiego napięcia ponad głowami Kongijczyków. Zastanawiam się ile dekad minie, nim popłynie prąd i tutaj. Ta piękna przygoda nie może się tak po prostu zakończyć.

W najbliższych latach planujemy ze Światkiem powtórzyć dokładnie tę samą trasę na motorach, aby wraz z wywołanymi zdjęciami odnaleźć poznanych w trakcie podróży ludzi rozsianych po pełnych magii kongijskich wioskach.

[eazyest_folder folder=”2010/drc-trip”]