Rolex na początek dnia w Ugandzie

A smile is happiness you'll find right under your nose

Pakujemy się o 6:30, przed świtem, który w Ugandzie nastaje dopiero o 7.00. Jeszcze w półmroku słychać głosy dobiegające ze stoisk z ulicznymi przekąskami. W powietrzu unosi się zapach pieczonych chapati, placków z mąki kukurydzianej. Na jednym ze stoisk na drewnianej tabliczce sprzedawca wyrysował kredą ROLEX 1900 Ush”. Okazuje się, że realna jest możliwość kupna rolexa za niecałego dolara.

Chapati dough

Istnieje wiele odmian rolexów. Tym razem to omlet, przyprawy, pomidory i awokado zawinięte razem w chapati. Często pojawiają się inne dodatki, ograniczeniem jest bowiem tylko pomysłowość sprzedawcy. Jedzenie roleksów szybko stało się się naszą poranną rutyną w rowerowej przeprawie przez Ugandę.
Preparation of rolex

Warto dodać, że nazwa „rolex” wzięła się od słów „rolled eggs” szybko wypowiadanych, z ugandyjskim akcentem. Skąd się tak właściwie wzięliśmy w Ugandzie? Przecież każda przygoda ma jakiś początek.

Tym razem początek to urocza przejażdżka z sakwami po zaśnieżonym Berlinie. Przy siedmiostopniowym mrozie w kilku warstwach ubrań przystosowanych do przemierzania afrykańskiej sawanny trudno uwierzyć, że gdzieś na świecie może być teraz gorąco. Mamy jeszcze kilka godzin do samolotu, a to okazja, aby odwiedzić Aśkę i Światka, przyjaciół z którymi kilka lat temu byłem w Kongu, też na rowerach.

Making sure the bikes are ready for African adventure

W naszych głowach tym razem zakorzeniona została wizja przejechania od Jeziora Wiktorii do Oceanu Indyjskiego. Dodatkowy zamiar to skomplikowanie tej trasy ile to możliwe, aby przemieszczać się lokalnymi drogami i zobaczyć zwykłe, codzienne życie afrykańskich rodzin.

Ugandastrasse on the way to Uganda

Jadąc przypadkowymi berlińskimi ulicami w pewnym momencie dostrzegamy biały szyld z czarnym napisem Ugandastrasse. Co za zbieg okoliczności, lecimy tam za kilka godzin!

Na lotnisku w Entebbe okazuje się, że bagaże i rowery dotarły w stanie nienaruszonym, co jest pewnego rodzaju pozytywnym zaskoczeniem. Jest godzina 4:30, więc spokojnie czekamy na pierwsze promienie równikowego słońca.

Droga z lotniska to bardzo spokojna, szeroka asfaltówka. Zmęczeni podróżą postanawiamy się gdzieś zatrzymać, aby chociaż chwilę się przespać. Rozbijamy namiot w Backpacker’s Camping, ale wschodzące słońce szybko staje się bezlitosne i przemienia wnętrze namiotu w saunę. Wstajemy i przenosimy namiot w nowy kawałek cienia, ale i to wystarcza zaledwie na pół godziny. Jednak trzeba wstać i coś porobić.

Fish soup for a good start

Entebbe to małe miasteczko pełne uśmiechniętych twarzy. Na straganie zamawiamy zupę rybną ze smażonym ryżem. Zwiedzamy okolicę na rowerach. W Aero Beach, niedaleko lotniska, znajdują się dwa wraki samolotów. To tutaj w towarzystwie ugandyjskich nastolatków grających piłką zaliczamy pierwszą kąpiel w jeziorze Wiktorii.

Wieczorem kupujemy u ulicznego sprzedawcy szaszłyki (ze zwierzęcia nieznanego pochodzenia), a tuż przed pójściem spać rozprawiamy się jeszcze z gigantycznym, wygrzanym w słońcu ananasem. Na początku nocy jest gorąco, potem robi się tylko ciepło, ale poranku znów dopada nas skwar.

Jedziemy w stronę stolicy. Droga do Kampali jest relatywnie dobra, z poboczem. Podczas przeczekiwania pierwszej ulewy, Signe zauważa, że „kierowcy jeżdżą tu dość bezpiecznie„. W sumie też odniosłem takie wrażenie. Nie mija więcej niż 5 minut, a nagle rozpędzone auto terenowe wchodzi w poślizg i przy znacznej prędkości wjeżdża w minibusa stojącego na poboczu. Na szczęście nikt nie ucierpiał, ale jednak deszcz i stan bieżnika afrykańskich opon tutaj nie współgrają.

Z bardziej neutralnych spostrzeżeń, to w trakcie deszczu naprawdę zabawnie wygląda przemoczony patrol policyjny w płaszczach na pace niezadaszonego pickupa, podczas gdy każdy kto mógł, dawno zdążył schować się przed ulewą.

Hectic Kampala, Uganda's biggest city and capital

Pierwsze skojarzenie z Kampalą: gigantyczny chaos. Do bilansu dnia dochodzi motocyklista, który wjechał kołem w moją stopę na przejściu dla pieszych. Myślałem, że bez problemu zdąży wyhamować, ale jednak nie zdążył.

Dojeżdżamy do Mulanga Hospital Cancer Institute. Mamy tutaj spotkanie z Issac’iem, couchsurferem, który zabiera nas do swojego mieszkania. Podążamy za motorem przez kampalski chaos na naszych obładowanych rowerach.

Kids are inviting us to try jackfruit

Issac mieszka skromnie w nowo wybudowanym parterowym pomieszczeniu, trochę przypominającym celę. Ceny wynajmu nieruchomości to powszechny problem w Kampali, nie mają się w żadnym stopniu do realiów dyktowanych przez rynek pracy. Weźmy pensję pracownika szpitala: 300,000 szylingów (około 100 euro). Wynajem taniego mieszkania w Kampali to 150,000 szylingów, do tego transport, około 100 tysięcy i zostaje około 50,000, czyli kilkanaście euro na jedzenie i pozostałe koszty życia w stolicy. A mało kto zarabia te 300 tysięcy szylingów miesięcznie. Stąd też koncepcja ciasnych niskobudżetowych zabudowań, aby znaleźć jakiś kompromis. To jednak globalny, wykraczający poza Ugandę problem.

Young boy attending Ahra's party

Następnego dnia od rana pomagamy w przygotowaniach imprezy na cześć Arhy, siostry Issaca, z okazji ukończenia przez nią studiów. To przyjęcie w domu rodzinnym, tylko dla najbliższych – łącznie około 200 osób. Niestety cała ceremonia odbywa się w niezrozumiałym dla nas języku Luganda, którego nie da się rozszyfrować. To impreza na miarę europejskiego wesela, co daje do zrozumienia jak ważnym wydarzeniem jest ukończenie studiów przez członka rodziny w Ugandzie.

Taka impreza to także okazja, aby się zaaklimatyzować i przestawić z Europy na Afrykę, w której spędzimy kilka tygodni. O poranku postanawiamy opuścić tłoczną stolicę.

A small house will hold hundred friends