Południowa Kambodża

 

Południowa Kambodża

Ciekawość i onieśmielenie

Cztery kambodżańskie godziny to około siedem zwykłych godzin i tyle czasu mija nim nasz autobus dojedzie do Kampot. Odkrywamy kolejne przyjemnie miasto, którego życie nabiera prędkości wraz z wizytą na targowisku. Tutejszy targ podzielony jest na w miarę możliwości logiczne sekcje. W jednym zakątku dostrzegam dwadzieścia stoisk z maszynami do szycia i przemęczonymi krawcowymi, wciąż zaangażowanymi w szycie sukienek i spodni na zamówienie. Kawałek dalej – świeże ryby, mózgi wieprzowe, żywe gęsi, kurczaki i zabite, lecz wciąż opierzone kury. W piątkowy wieczór tuż przed zmrokiem miejsce to cichnie, a chwilę potem – pustoszeje. Zostają tylko wieczorne stoiska z niesprzedanymi potrawami w garnkach. I buszujące szczury.

Zakupione wczoraj ciasto położyłem na podłodze. „Coś” ewidentnie przez kilkanaście minut dłubie przy styropianowym opakowaniu tuż przy moim łóżku. Bess w przekonaniu, że to moja ręka przez sen błądzi po podłodze, po pewnym czasie zapala jednak światło, wstaje na nogi i budzi mnie krzykiem „There is a rat in our room!”.

Skubaniec musiał gdzieś uciec, pomyślałem, sprawdzając, że nie ma go też pod łóżkiem. Ale opakowanie jest wyraźnie nadgryzione. I co teraz? Wyrzucam opakowanie za drzwi, gaszę światło w holu, zapalamy światło w pokoju (sprytny trick aby zwieść gryzonia w ciemne miejsce ze słodką przynętą). Po jakimś czasie zamykamy drzwi i słyszymy już tylko chrupanie na zewnątrz pokoju. Gotowe. Można iść spokojnie spać.

Schronienie przed deszczem u starszej pani

Od rana jestem podekscytowany. Podnosimy dzienny budżet, aby wypożyczyć motor crossowy z silnikiem 500cc. Okazuje się jednak, że to padnięty rzęch z dobitym silnikiem, więc niestety logicznie postępując, przesiadamy się na zwykły półautomatyczny skuter, który jest szybszy i trzy razy tańszy.

Zatrzymujemy się na słynnym markecie krabowym w Kep. Paradoksalnie nikt nie sprzedaje tutaj krabów, ale na śniadanie upatrzyłem sobie smakowitą kałamarnicę z grilla. To także miejsce słynne z upraw duriana, najbardziej kontrowersyjnego owocu znanego ludzkości. A całe zamieszanie wynika stąd, że durian uważany jest (wśród niektórych) za najlepszy owoc świata, podczas gdy jego smród wyczuwalny jest na odległość, ma wyraźny smak przepoconych skarpetek i ledwie dostrzegalną nutkę owocową. Spróbować warto, ale następnym razem wybiorę mango i banany.

Wśród pól ryżowych

Przemierzamy kredowe drogi przecinające pola ryżowe. Głęboka paląca czerwień niesamowicie kontrastuje ze szczypiącą w oczy zielenią pól ryżowych we wczesnym stadium wegetacji. To fantastycznie żywe i intensywne kolory.

Podobno w tej okolicy jest kilka jaskiń, ale do tej której szukamy nie jesteśmy w stanie trafić. Poznajemy dwóch dwunasto- lub czternastolatków, którzy twierdzą, że zabiorą nas do innej, „ciekawszej jaskini”.

Dziką ścieżką przedzieramy się przez chaszcze, aby dotrzeć w całkowicie niedostępne dla niewtajemniczonych miejsce. Wspinamy się po ostrych granitowych skałach, a następnie wchodzimy do przestrzennej komnaty wypełnionej stalaktytami i stalagnatami. Wąskie i ciemne tunele prowadzą do kolejnych komnat.

Rower to uniwersalny środek transportu

Możemy liczyć tylko na gasnące już światło z zewnątrz, bo nie posiadamy żadnej latarki. Przejścia robią się coraz węższe, nic nie widać, a droga, którą wybiera chłopak nie ma w sobie nic z logicznego postępowania. Zawsze idziemy najbardziej ciemną i wąską szparą. To kwestia zaufania. Z pomocą pojawia się wyświetlacz aparatu Bess. Pełni zaufania podążamy wzdłuż ciemnego, zwężającego się tunelu. Stąd już nie ma odwrotu, pojawia się strach i adrenalina. Jako największy z uczestników przeciskam się ledwo ledwo na styk – jest całkowicie ciemno. Po paru minutach wspinamy się i wychodzimy na powierzchnię. Uff, ale ulga!

W drodze powrotnej przechodzimy przez kamieniołom. Ku memu zdziwieniu nawet w sobotnie popołudnie małe dzieci wraz z rodzicami ciężko pracują przy rozłupywaniu kamieni.

Czas wolny

Na szczęście są i Kambodżanie, którzy w dniu dzisiejszym mają wolne. W przypadkowej wiosce spotykamy grupkę ludzi grających w kraty na zapleczu rodzinnego sklepu, inni grają w bingo pod słomianym parasolem, ale największe emocje wzbudza petang, bardzo popularna gra przypominająca naszą grę w rzucane na piasku kule.

Inna khmerska obsesja to karaoke. Słuchanie i oglądanie kambodżańskiego disco z płyt DVD to pełne szaleństwo. Konieczne na cały regulator i jak jest możliwość, również z dwóch różnych, niezależnych źródeł. A gdy jeszcze na trzecim telewizorze ktoś włączy mecz – to już absolutny chaos.

W drodze powrotnej przedzieramy się przez grząskie błoto, oblepiony motor przybrał na wadze kilkanaście kilogramów czerwonego błota. Nieustannie jest paskudnie ślisko i mokro, co powoduje wiele niebezpiecznych sytuacji, ale udaje się przejechać bez poważniejszej wywrotki.

Sihanoukville

Wiadomość w butelce (wysłana dawno temu), Sihanoukville

Sihanoukville to nadmorska miejscowość na południu kraju. Jak to ktoś określił, to kambodżański odpowiednik indyjskiego Goa. Na każdym kroku spotykam przypadkowych rozbitków, zagubionych parę miesięcy temu podróżników. Nikt nie ma atmosfery wyjazdu, ani zmiany miejsca. W jednym z hosteli dostrzegam napis „Check out anytime, but you’ll never leave!”.

Na werandzie zaczepiam grupkę chłopaków leniwie grających w karty: – Jak wam się podoba Sihanoukville? – pytam, nie oczekując wyczerpującej odpowiedzi – To świetne miejsce, jesteśmy już tutaj od paru miesięcy. Ludzie z całego świata, niekończące się imprezy, bliskość morza, świetny klimat, a do tego darmowe strzały i piwo za 50 centów. Czego chcieć więcej?

To chyba najlepszy opis tego miejsca, które de facto nie jest takie złe. Co prawda to raczej hipisowska osada niż w jakimkolwiek stopniu Azja, ale czy to aż takie istotne? Szybko się klimatyzujemy, doceniam tanie drinki i pieczone homary w cenie $0.50 za sztukę.

Po szalonej imprezie i całonocnych kąpielach w oceanie ktoś budzi mnie o poranku – to człowiek od nurkowania. Prawie zapomniałem o snorkelingu u wybrzeży okolicznych wysp. Cały dzień mija na nurkowaniu wokół raf koralowych, kolczastych skał, jadowitych meduz i mnóstwa kolorowych ryb. Sihanoukville ma plażę szerokości łokcia, ale nie ma co narzekać. Ceny przemawiają za nienarzekaniem.

Poza tym, przewija się tutaj dużo ludzi wracających z Australii. Więc przy okazji zdobywam cenną informacje od włoskiej pary, a dotyczy to właśnie Australii – zdecydowanie taniej można kupić auto w Melbourne lub Darwin, aby po paru miesiącach podróżowania sprzedać je korzystniej w Sydney. Może warto zapamiętać to na przyszłość?

 

[eazyest_folder folder=”sea/kh-south”]