Koza w masajskiej wiosce
Kenijska strona Mt. Kilimanjaro
Policjanci na przydrożnym posterunku zapewniają, że w tej porze roku wzdłuż drogi C102 prowadzącej w stronę Kilimandżaro nie powinniśmy natrafić na niebezpieczne zwierzęta.
Co kilka kilometrów dostrzegamy porozrzucane maleńkie wioski z mieszkańcami trudniącymi się hodowlą bydła. To koniec pory suchej, więc napotykamy wyschnięte koryta rzek, puste jeziora i stawy, na dnie niektórych nawet zdążyły powyrastać chwasty. Niekiedy jest jeszcze odrobina błotnej wody, co przyciąga spragnione zwierzęta.
Krajobraz Kilimanjaro
Przed nami szczyt Afryki
Nie licząc drobnych zabudowań, cała okolica to zupełna pustka. Korzystamy z tego zagłębiając się w busz z rowerami, aby odnaleźć wyjątkowe, odludne miejsce. Rozbijamy namiot z widokiem na szczyt Afryki.
O poranku czeka nas niemiła niespodzianka. W trzech oponach naszych dwóch rowerów nie ma powietrza. Szczegółowa analiza odkrywa kilkanaście cierni i drobnych kolców powbijanych w dętki. Naprawa zajmuje dwie godziny, ale widok na Kilimandżaro rekompensuje trud tego zajęcia.
Naprawianie rowerów przy niecodziennym tle
Dojeżdżamy do Oloitokitok i rozpoczynamy przygotowania około 5-dniowego etapu w najmniej zaludnionej części Kenii. Odnajdujemy Mwanzi Safai Inn i za $8 wynajmujemy pokój hotelowy. To okazja zrobić wielkie pranie, wziąć prysznic i załatać w dętkach mikrodziurki po kolcach.
Signe w trakcie tej wyprawy doliczyła się już ich trzydziestu siedmiu dziur. Z innych statystyk, to mamy za sobą ponad 100 godzin czystej jazdy netto, a o poranku cyka nam 1500 km. Całą noc męczą mnie dziwne sny. Może to dlatego, że to pierwszy hotel, w którym się zatrzymujemy?
Wyruszamy drogą prowadzącą tuż przy granicy kenijsko-tanzańskiej. Takiej okazji nie można sobie darować, robimy więc przerwę na Kilimanjaro (piwo) i Serengeti (również piwo).
Serengeti & Kilimanjaro
W Rombo przeczekujemy deszcz, a kilka kilometrów dalej poznajemy Elizabeth, która zaprasza nas do swojej wioski na noc. „Supa” znaczy po masajsku „witaj”. Umawiamy się, że my podjedziemy rowerami brakujące dziesięć kilometrów, a ona wsiądzie w autobus i spotkamy się przy widocznej z drogi tabliczce Njukini Dispensary. Postępujemy zgodnie z planem. Prowadząc rowery wąską ścieżką idziemy z Elizabeth jeszcze kilometr w głąb buszu do wioski Oloburi Soit.
Masajska biżuteria
To wioska bez dostępu do wody ani prądu. Poznajemy jej mieszkańców. Elizabeth przedstawia nam swoją rodzinę i rodziny braci jej męża. Zwiedzamy także okolice, ślady po nieudolnych próbach zbudowania studni, ogrodzenie ze złożonych na kupę wyschniętych gałęzi chroniące przed słoniami w porze deszczowej, ich chatki i stado bydła.
Elizabeth czeka na skrzyżowaniu dróg
Dwudziestotrzyletnia Masajka jest ubrana nowocześnie, co ją wyróżnia na tle pozostałych kobiet w wiosce noszących shúkà, kolorowe narzuty okrywające ciało. Zgodnie z masajską myślą, wyedukowana kobieta ma prawo wyboru, jak będzie się ubierała i jakie zwyczaje z innych kultur przyjmie do swojego życia codziennego.
Nasi gospodarze w osadzie Oloburi Soit
Ozdoby w uszach, na szyi i rękach nosi się raczej odświętnie. Aby podkreślić przynależność plemienną, Masajowie wyrywają swoim potomkom dolnego środkowego zęba. Podobnie, często już nawet półtoraroczne dzieci naznaczane są rozżarzonym metalem na policzku. To rytuał, który stosowany jest do dziś, lecz coraz częściej się od niego odstępuje.
W całej wiosce tylko Elizabeth mówi po angielsku. Tłumaczy nam niektóre dialogi. Właśnie okazuje się, że jej mąż z bratem ustalają, w jaki sposób nas przywitać w ich wiosce. Po chwili mówi – „Właśnie ustalili, że zabiją dla was kozę”.
Tradycyjny strój masajski
Gospodarze zapraszają nas na zewnątrz, aby nam pokazać tą procedurę krok po kroku. Najpierw kozę się dusi, potem nacina w kilku miejscach i zgrabnymi ruchami noża zdziera skórę. Każda część jest rozparcelowywana z osobna. Kobiety trzymające się tradycji masajskiej nie uczestniczą w procesie oprawiania, a mięso zobaczą dopiero, gdy mężczyźni im je przyniosą, zgodnie z kolejnością i przeznaczeniem, to dla kobiet, to dla młodych dzieci, dla ojca, gości itd.
Gospodarz odcina nożem coś, co wygląda mi na surową nerkę. Trzyma ją w ręku i spogląda w naszym kierunku. Myślę, co się teraz wydarzy i trochę się niepokoję, bo nie mam zwyczaju jadać surowych nerek. Na szczęście z pomocą pojawia się mały czteroletni chłopiec, którego entuzjazm sugeruje, że to mu przysługuje ten „honorowy” kąsek. Nerka zostaje przecięta nożem na pół i, jeszcze ciepła, w temperaturze ciała zwierzęcia, połknięta ze smakiem przez ojca i syna.
Mięso, także żeberka i wątroba są pieczone na ognisku. Dzieci doglądają ogniska w ciemności, a jeden z dorosłych bierze kolejne kawałki i dzieli je na porcje przydzielając kolejnym osobom po solidnym kęsie.
Całkowicie nie nadążamy nad tempem gryzienia, jednak zęby masajskie są zdecydowanie bardziej w tym wprawione. Trudno mi rozpoznać poszczególne fragmenty pieczonej kozy podawane ręką po ciemku, ale jeden z nich to na pewno wymię. Rozgryzienie graniczy z cudem, więc muszę dyskretnie odłożyć je w trawę na bok, tuż przed przyjęciem kolejnego kęsa.
Przygotowywanie kozy
Staranny proces zdejmowania skóry
Mięso pieczone na ognisku
Za moment zupka. Płuca, żołądek i nadmiar tłuszczu będą gotowane i mieszane w garnku nad ogniem. Dostajemy litrowy kubek niezwykle tłustego, gorącego i pozbawionego smaku wywaru, który mimo, że jest prawdziwym rarytasem dla mieszkańców wioski, my wypijamy możliwie szybko, aby skrócić czas „delektowania się”. Na zakończenie ceremonii Masaj wydłubuje jedno oko z głowy kozy, a widząc moje zainteresowanie, pozuje do zdjęcia. Takie masajskie poczucie humoru.
Mam na ciebie oko
Ashe to po masajsku dziękuję. O poranku żegnamy się ze wszystkimi, zostawiamy podarunki, dziękujemy po masajsku i ruszamy w kierunku Oceanu Indyjskiego.
Poranna kawa z Elisabeth
Masaj na kółkach
Ruchliwa droga przed nami