Wyspa Diu, Indie

Przez Indie na wyspę Diu


Chłopiec grający w krykieta, indyjski sport narodowy

Środa. Terminy naglą, jesteśmy za kilka dni umówieni na wyspie Diu na południu stanu Gujarat. Aby się tam dostać musimy przebyć niemalże pół Indii! Tutaj nie ma autostrad. Przed nami przesiadka w Jaipur, znanym również jako „Różowe Miasto”. Nie bez powodu. Całe ścisłe centrum zostało pomalowane na różowo, zgodnie z dekretem wydanym w XVIII wieku przez Jai Singha II, ówczesnego władcę Radżastanu.

Budynki, mury, wszelkiego typu zabudowania. Różowe. O samym poranku dokładnie obserwuję proces, w którym różowe miasto budzi się do życia. Na początku pojawiają się kupcy. Zmierzają wozami ciągniętymi przez wielkie wielbłądy na targowisko. Gdzie tylko sięga mój wzrok, widzę małpy. Zdecydowanie zawładnęły miastem. Strasznie się panoszą na dachach, tarasach, oknach i fasadach tutejszych budynków.

Różowe Miasto

Odwiedzamy kilka miejsc, między innymi Hawa Mahal, czyli Pałac Wiatrów. Pałac jak i stado turystów wokół raczej nie robią wrażenia. Udaje nam się natomiast zaznajomić z jedną z biednych, ale ślicznych Hindusek sprzedających pocztówki.


Święta krowa nieśmiale czai się za rogiem

Zatrzymujemy się na lassi w przypadkowym otwartym o wczesnym poranku lokalu. Słony kefir lassi zaserwowano nam czymś w rodzaju glinianej doniczki wielkości dużej szklanki. Jesteśmy pierwszymi klientami tego dnia. Raczej rzadko ktoś tu zagląda.

Drugą skrajnością jest odwiedzenie europejsko wyglądającego lokalu. Pierwszy raz od wielu tygodni widzę plastikowe okna i wygodne kanapy ze sztucznej skóry. Wchodzimy z ciekawości. Mimo eleganckiego i zadbanego wystroju kawiarni ceny są na przyzwoitym poziomie. Piję wielkie cafe latte z czekoladą i bitą śmietaną, po czym jemy po deserze lodowym. Odrobina luksusu, na który ostatecznie mnie stać.

Piszę o tym, aby zobrazować, jak bardzo to miasto, z resztą całe Indie są pełne kontrastów. Bieda na ulicy, blisko 70% wskaźnik analfabetyzmu (wśród 2 milionów mieszkańców Jaipuru!). Widzimy sklepy z odzieżą, gdzie można kupić oryginalne jeansy Lee oraz rozklekotany szpital miejski, na podwórzu którego pasą się kozy.

Ostatnie godziny przed odjazdem poświęcamy na poszukiwaniu dziewczyny sprzedającej pocztówki. Niestety nie udaje się nam jej odnaleźć. Jej przenikliwe i szczere spojrzenie pozostaje dla nas wspomnieniem z Jaipur.

Krótka anegdota o indyjskich bankach


Grupka hinduskich dzieciaków

Wsiadamy w rikszę rowerową i zmierzamy na dworzec, skąd autobusem jedziemy na południe w stronę Gujaratu. Myślę, aby wykorzystać przesiadkę w Ahmadabadzie na wymianę dolarów. Idę do Bank of Singapore, jedynego banku w okolicach dworca autobusowego. To duży kilku piętrowy budynek, jednakże nie ma nic bardziej mylnego niż stwierdzenie, że wymiana dolarów przebiegnie tam szybko i bezproblemowo.

Cała procedura zaczyna się od odręcznego wypełnienia specjalnego druczku i kserokopii paszportu, po które pracownik tej instytucji finansowej idzie do budynku obok. No cóż, bank nie dysponuje własnym kserem, zdarza się, pomyślałem. Po powrocie pracownik wyjmuje wielką księgę, aby odnotować w niej przeprowadzaną transakcję. Księga wygląda, jakby zawarte w niej były wszystkie transakcje z ostatnich 200 lat. Nagle pracownik znika i przez kwadrans się nie pojawia. Staram się to jakoś przyśpieszyć, kilkukrotnie upominam innych pracowników, Niestety to nie pomaga, stwierdzam więc, że trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. Schodzę na dół do skarbca i zwracam się do ochrony o wydanie kasy. Wchodzę z jednym pracownikiem, który wyjmuje mały plik pieniędzy, przelicza je i mi wydaje. Trudno mi sobie wyobrazić samowolne wchodzenie do skarbca w innym kraju, ale jak widać w Indiach tak to się załatwia.

Przygoda na wyspie w Diu


Transport na wyspie Diu

Mimo opóźnień w banku, udaje się nam zdążyć na bezpośredni autobus do Diu. Po drodze podziwiamy plantacje ryżu, które łatwo rozpoznać z odległości po charakterystycznych grządkach. Mijamy również pola bawełny, czyli cierniste krzaki z białymi kuleczkami. Gdzieniegdzie, czasem tuż przy drodze pojawiają się dzikie, kolorowe pawie. Robi się nieco późno, ale w końcu docieramy na wyspę Diu. Ryż i bawełna za nami, a na dworcu spotykamy Pata i Ulę, którzy dotarli tutaj z Kalkuty jakiś czas przed nami. W naszym hotelu poznajemy Lanę, bardzo sympatyczną Maurytyjkę, z którą spędzamy kolejne dni.

Pierwszy dzień życia wyspiarza zaczyna się ciekawie. Końcówka listopada, przynajmniej 30 stopni ciepła i wielkie Morze Arabskie pod ręką. Woda jest ciepła, ale oceaniczne dno w sąsiedztwie ruin portugalskich fortyfikacji jest skaliste, porośnięte glonami i pełne nieregularnych dziur. To problem lokalny, bo dwa kilometry dalej mamy już pierwszej klasy piaszczystą plażę idealną do bodysurfingu.

Drugiej nocy na tej subtropikalnej wyspie dopada mnie malaria. Mimo tego, że z reguły rozkładam na noc moskitierę, któregoś razu musiał mnie ukąsić wredny insekt. Przypuszczam, że jest to malaria zwykła wywołana przez zarodźca z gatunku plasmodium vivax. Jest to niezwykle paskudne uczucie, ohydne osłabienie organizmu, jednak całkowicie nie związane z kaszlem ani katarem. Mam gorączkę, ból głowy, odczuwam skrajną apatię. Tracę chęć do robienia czegokolwiek i trwam w oczekiwaniu na to co będzie dalej. Pierwsza Zażywam doksycyklinę i następnego dnia o poranku (prawie) wszystko wraca do normy.

Śpimy w hotelu Jay Shrinkera, portugalskiego emigranta, który wiedzie spokojne życie na tej ex-portugalskiej wysepce. To przyzwoite miejsce, a jedynym mankamentem, który przychodzi mi do głowy jest słonawa woda w kranie.

Wypożyczamy mopedy, małe, ale zwrotne motory. W lokalnych warunkach jeździ się niesamowicie. Mopedy doskonale sprawdzają się w wąskich uliczkach podczas nocnych wyścigów. Rajd między nachodzącymi na siebie zabudowaniami staje się codzienną tradycją. W razie potrzeby potrafią też osiągnąć odpowiednią prędkość na prostej.


Łodzie rybackie, Damman & Diu

Grill na plaży

Wyspiarskie wieczory należą do najbardziej pamiętnych. Poznajemy kilku backpackersów z różnych części świata. Dzielimy się w grupy odpowiedzialne za załatwienie potrzebnych rzeczy. Wcześnie, jeszcze przed świtem jedziemy do portu kupić ryby od wracających z połowów rybaków. Na straganie zaopatrujemy się w lokalne przyprawy, świeże warzywa i owoce. Organizujemy drewno opałowe, sól i folię do grillowania.

Od południa zaczynamy naszą ucztę. Po raz pierwszy próbuję świeżo pieczonej barakudy, płaszczki i flying fish, czyli ryby latającej. To prawdziwe rarytasy. Trudno uwierzyć, ale tutaj to ryby tak pospolite, jak bałtycki śledź w Europie. Na naszej wielkiej uczcie mamy też kraby, krewetki i węgorze. Lana przygotowuje salsę warzywną na ostro. Są też zapiekane bakłażany, grillowana kukurydza i pieczone ziemniaki przygotowane przez pozostałe osoby.

W tej aurze mija cały dzień. Jest wyjątkowo słonecznie, coraz robimy przerwy na kąpiel i bodysurfingu na falach Morza Arabskiego. Zbliża się zachód słońca, panuje niepowtarzalny klimat. Słońce zawiesza się na chwilę, po czym znika za horyzontem. Zostaje nam tylko blask księżyca i szum fal. Nagle w słyszę delikatny ton, który staje się melodią. Rozmowy cichną. Widzę tylko sylwetkę podróżnika grającego na odnóżach kraba, zwinnie trzymającego je dwiema rękoma tuż przy ustach. To pewien Francuz, wygląda jak Robinson Crusoe, ma trzydzieści parę lat i podróżuje ze swoją żoną już od paru lat. Jedna z jego opowieści zaczynała się od słów „When I used to live in Polinesia….„. A to tylko jedno z wielu miejsc, w których mieszkał ten inspirujący podróżnik. Pobieram więc inspiracji na dalsze podróże.

Wyspiarskie życie


Flip i Flap

Jeździmy po wyspie wzdłuż i wszerz przyglądając się życiu tutejszych ludzi. Natrafiam na stocznię, w której tradycyjnymi metodami kilkunastu stoczniowców buduje drewniany statek. Jadąc kawałek dalej widzę kobiety ciężko pracujące przy młóceniu i przesiewaniu ryżu.

Zaciekawiony naszą obecnością mężczyzna w polu przystaje z pługiem i wymienia przyjazne spojrzenie. Istnieje wiele niedostępnych miejsc, gdzie przyjezdni po prostu nie zaglądają. Aby tam dotrzeć wystarczy skręcić w dowolną polną drogę i oddalić się kawałek od asfaltowej nawierzchni. Nie ma obaw o możliwość zgubienia się. Wyspa Diu ma zaledwie dziesięć kilometrów długości i dwa szerokości.

Opuszczamy wyspę na kilka godzin i wjeżdżamy na ląd. Odwiedzamy spokojne wioski, w których wywołujemy zaciekawienie. Właśnie kobiety rozwieszają pranie, a są to tekstylia o niezwykle intensywnych i różnorodnych kolorach. Dzieci grają w krykieta, najpopularniejszą grę w kraju. Mała dziewczynka siedzi na ganku przed wejściem do domu i z zaangażowaniem rysuje w zeszycie. Zaciekawiony chłopiec i jego młodszy brat w dziecięcym garniturze (ale i tak o cztery numery za dużym) bacznie się nam przyglądają dłubiąc w nosie.

Wracamy na wyspę. Wieczorem udaje się nam załapać na kolejny element folkloru. Z oddali słychać donośne dźwięki bębnów, pojawia się tłum ludzi, wręcz procesja. Prowadząca para wyróżnia się pod względem ubioru. To hinduski ślub. Wtapiam się w tłum i towarzyszę im, aż do momentu, gdy para młoda chowa się w kapliczce. Tam wspólnie spędzą noc poślubną (między innymi na modlitwie). To bardzo złożona i ściśle przestrzegana tradycja, przy której typowy ślub katolicki to szybka taśmowa produkcja.


Rdzenna ludność rezerwatu Sasan Gir

Sasan Gir Wildlife Sanctuary

Sasan Gir to rezerwat lwów azjatyckich. Nie mamy jednak mamy pełni szczęścia i podczas naszego safari natrafiamy tylko na sarny, pawie i bawoły. Żyje tutaj kilkaset leopardów, jednak na obszarze ponad 1500 km kwadratowych daje to mało szanse spotkania chociażby jednego. Większość terenu parku jest podeschnięta, ale krajobraz urozmaicają gaje drzewne, małe stawy i rozcinające drogę strumyki. Rosnące tutaj teak trees dają najwytrzymalsze i najtwardsze drewno spotykane na świecie. Drzewa te są niezwykle poszukiwane, ale tutaj na szczęście znajdują się pod ścisłą ochroną, z tego względu sporo zdołało się uchować.

Trochę nasza wizyta się przedłużyła, więc musimy się nakombinować, aby w końcu wrócić dwoma autobusami. Jeden z nich jest już totalnie rozklekotany, dziwię się jak takie cudo może jeszcze samo jechać. Powrót na motorze z Una na wyspę Diu jest dość wymagający. Zrobiło się całkiem zimno, a nie ma nic poza jedynym t-shirtem. Jeszcze godzinna jazda na motorze po ciemku i całkowicie wyziębieni wracamy na wyspę.

Ahmadabad

Ahmadabad to wielkie, jednocześnie nowoczesne i zacofane miasto. Dla nas miejsce kolejnej przesiadki. Idąc jedną z ulic widzę liczne banki i siedziby funduszy inwestycyjnych. Miła i ładnie ubrana przedstawicielka opowiada mi o średnich 80% zwrotach rocznych inwestycji. Czy można temu wierzyć? Ceny mieszkań w Indiach są też obiecująco i szokująco tanie. W szczególności na rynku apartamentów luksusowych. Jedyny haczyk to ograniczenia dla nierezydentów, które wystarczy obejść czasową przeprowadzką do Indii.

Idę kilka przecznic dalej i zmieniam punkt widzenia. To nie zyski w kolorowych tabelkach, ale setki tysięcy głodujących ludzi na ulicach tego miasta.


Młody sprzedawca zieleniny na markecie w Ahmadabad

Ciekawostki i różnice kulturowe

  • w Indiach nigdy nie usłyszymy pytania „czy masz rodzeństwo?”, lecz raczej „Ilu masz braci?”
  • nie ważne gdzie i nie ważne kto pyta. Pierwsze dwa pytania jakie usłyszymy to, nieco przekręcone „your name, sir?” oraz „which country you from?
  • nie każde whisky musi być dobre. „Green Label” zdecydowanie do nich nie należy (150 Rs za dużą butelkę)
  • Kingfisher to popularne, lokalne piwo sprzedawane w butelkach 650 ml. Co w tym niezwykłego? Ze względu na stosowany składnik konserwujący, aby uniknąć bólu głowy, najlepiej jest odwrócić piwo po otwarciu do góry nogami w szklance wody i poczekać chwilę na wycieknięcie tej substancji

A ile to kosztuje?

1 USD to około 45 rupii indyjskich (Rs)

  • pokój hotelowy dla dwóch osób: 150-300 Rs
  • obiad w restauracji 60-120 Rs
  • litr benzyny 50 Rs
  • moped (mały motor) 150 Rs / dzień
  • zwiedzanie Sasan Gir Wildlife Sancturay 2400 Rs / 4 osoby (strasznie drogo!)
  • naprawa przebitej dętki w motorze 25 Rs
  • Coca-Cola 20 Rs
  • świeży sok z kokosa rozciętego maczetą 5-10 Rs