Ankor Wat i Imperium Khmerów

 

Ankor Wat i Imperium Khmerów

Świątynia Prah Khan, Angkor Wat

Początki historii Kambodży sięgają 2000 lat wstecz. Dawne państwo Funan rosło na przestrzeni wieków w potęgę, aby w IX wieku przeistoczyć się w imperium Khmerów. Nękane wieloma problemami imperium konsekwentnie zyskiwało na znaczeniu w regionie, o czym może świadczyć fakt, że ród królewski doczekał się prawie czterdziestu następujących po sobie królów. Tak potężna i bogata w historię cywilizacja nie mogła by nigdy pozostać zapomniana. A jednak została! Aż do drugiej połowy XIX. wieku wielki kompleks Angkor Wat był dla świata zachodniego głęboko ukryty pod osłoną gęstej dżungli.

To wielki obszar, na którym znajduje się ponad sto świątyń. O ile pobudka po ciemku o 4.30 rano, aby dotrzeć na miejsce pół godziny później to dobry pomysł, samo oglądanie wschodu słońca przez chmury razem z setkami psujących ogólne wrażenie turystów to raczej pomysł średni. Czy tak musi wyglądać również nasza wizyta w Angkor Wat?

Unikamy motłochu robiąc szybki skok do wnętrza Angkor. Zwinnie przemieszczamy się po komnatach i zakamarkach rozkoszując się tym, że jesteśmy tutaj sami. Poranne światło również najlepiej nadaje się do fotografowania.

Poranne słońce nadaje ciepłej barwy ręcznie rzeźbionej fasadzie

Cały kompleks zwiedzamy na rozklekotanych rowerach, które udało nam się wypożyczyć dzień wcześniej. Do godziny 7.30 temperatura jest znośna. Około 9 robi się za gorąco, a już od 10 jest skwar nie do wytrzymania.

Cały obszar zajmowany przez świątynie jest gigantyczny. Każdy odwiedzany przez nas zakątek ma w sobie odrobinę magii, tajemnicy, inspiruje ciekawość, z reguły komponuje się dobrze w całość z pozostałymi zabytkami, ale posiada też nutkę odmienności.

Świątynie Ta Phrom i Ta Som przykuwają moją uwagę – to jedne z wielu miejsc, gdzie masywne, potężne drzewa w spektakularny sposób zrastają się z budowlą.

Błądząc po ścieżkach wyciętych w dżungli docieramy do ukrytych zabudowań, niekiedy rzadziej odwiedzanych i w mniejszym stopniu zagospodarowanych – tudzież mniej przystosowanych do zwiedzania. Jedno z takich miejsc to wysoka świątynia ze stromymi schodami, której nazwy nie udało mi się zidentyfikować. Nie wierzę, aby gdziekolwiek w Europie zostało takie miejsce dopuszczone do użytku, właśnie ze względu na bezpieczeństwo, a raczej całkowity brak zabezpieczeń. Z całą pewnością zginęło tutaj parę nieostrożnych osób. Schody są tak strome i wąskie, że przypominają wchodzenie po drabinie bez możliwości postawienia całej stopy na szczeblu. Wspinaczka po miejscami kruchych, luźnych czy brakujących elementach, niekiedy śliskich (a podczas deszczu z pewnością bardzo śliskich) to niemalże wyzwanie. Z drugiej strony widok zachodzącego nad dżunglą słońca to nasza nagroda za podwyższone ryzyko.

O rozległości Angkor Wat świadczy ilość kilometrów jaką nieświadomie przemierzyliśmy podczas zwiedzania. Wliczając małą przerwę na khmerski obiad i powrót do Siem Reap w ciągu jednego dnia pokonujemy na naszych miejskich rowerach ponad 70 kilometrów.

A na deser

Na zapleczu kuchni, Siem Reap

Co jeszcze można zrobić w Siem Reap, bazie wypadowej do Angkor Wat? Słynna ulica Pub Street obfituje w całodobowe rozrywki dla turystów. To obszar około dwóch kilometrów kwadratowych, na którym jest prawdopodobnie największe zagęszczenie pubów i restauracji w całej Azji. Nocny market z khmerską kuchnią to nasza inspiracja do zapisania się na kurs gotowania.

Kurs taki organizuje Temple Bar na Pub Street. Nie wiem czy to szczęście, czy bardziej ktoś zorientował się, że zdolności kulinarne nie są moją najlepszą stroną, ale jako jedyny z naszej trójki dostaję indywidualnego instruktora. W ten sposób poznaję sympatyczną 28-letnią Nary, która wprowadzi mnie w tajniki tutejszej kuchni.

Oddajemy się pasjonującemu gotowaniu i kompletnie to nas pochłania. To na prawdę wciągające i inspirujące zajęcie. Szczególnie poznając na bieżąco sposób na osiągnięcie celu.

Mija kilka godzin.

Każdy z nas przygotował trzy dania będące elementami tradycyjnej kuchni Khmerów. Mój wkład to świeże sajgonki, kurczak curry i deser z nasion strączkowych. Łącznie mamy na naszym stole dziewięć potraw. I właśnie teraz rozpoczyna się druga, długo wyczekiwana część kursu.

Po takiej wyżerce mamy dość na cały dzień. Gdzie indziej na świecie za dziesięć dolarów można nauczyć się gotować, najeść się do syta, dowiedzieć dużo o ciekawej kulturze i do tego dostać recepty i pamiątkową koszulkę gratis?

październik 2010

[eazyest_folder folder=”sea/kh-main”]