Kenijski busz, rowery i słonie
Życie nie jest łatwe na Taita Hills
Robi się coraz goręcej. Oddaliśmy już kolejne 1000 metrów wysokości i pod koniec dnia znajdujemy się zaledwie na 750 metrach n.p.m. Przed nami Tsavo National Park West, znany potocznie jako Park Ludojadów. Zgodnie z sugestią Richarda Trillo, nieocenienie pomocnego podróżnika i autora przewodnika The Rough Guide to Kenya, decydujemy się poszukać pojazdu asekuracyjnego, aby bezpiecznie przejechać przez park na rowerze.
Maureen Elegwa i nasza eskorta z KWS
Zaciągamy informacji w KWS (Kenya Wildlife Service). Nasze zapytanie jest dość nietypowe, ale spotyka się z entuzjazmem pracowników i w efekcie zostaje nam przydzielony samochód asekuracyjny na koszt służb parku. Maureen Elegwa, 26-letnia szefowa lokalnego oddziału KWS bierze do ręki strzelbę i wraz z trzema pracownikami wsiada do terenowego isuzu, który przez kolejne 55 kilometrów będzie utrzymywał nas w zasięgu wzroku jadąc kawałek za nami przez serce Serengeti Plains.
Przeprawa przez Tsavo West, Park Ludojadów
W cieniu wielkiego baobabu
Bociany, prawdopodobnie z Polski
Droga jest dość wyboista, z reguły twarda i kamienista, ale niekiedy dla odmiany pojawia się odcinek z głębokim piaskiem. Krajobraz tworzą niskie krzaki i uschnięta sawanna, jedynie od czasu do czasu urozmaicone pojedynczym baobabem.
Niestety (i może właściwie to lepiej) nie spotykamy lwów ludojadów, są w zamian żyrafy i zebry, a także kilka olbrzymich stad bocianów. Pamiętając o tym, że co czwarty bocian ze światowej populacji zamieszkuje Polskę, to przypuszczalnie te same bociany, aktualnie spędzające zimę w Afryce.
Dojeżdżamy do Maktu, gdzie żegnamy się z ekipą KWS i dziękujemy za ich wsparcie, pomoc i cierpliwość przez trzy godziny przemierzania rezerwatu.
Marsz wzdłuż torów
Dalsza droga staje się wyjątkowo nieprzyjazna, przeważa piasek, wyboje, koleiny i „tarka”. Czasem mija nas pojedynczy pędzący autobus, ale ruch jest ogólnie znikomy. Dojeżdżamy do Mwatate, gdzie patrząc mapę chyba wyglądamy na zagubionych, bo podjeżdża do nas mikrobus. Kierowca pomaga nam znaleźć drogę wyjazdową, a chwilę później okazuje się, że wiezie właśnie turystów z Polski. Miłe i niespodziewane spotkanie, opowiadamy im o naszej podróży i tym jak od ponad miesiąca o własnych siłach pedałujemy z Jeziora Wiktorii w nadziei dotarcia do Oceanu Indyjskiego. Chyba wyglądamy na niedożywionych, więc dostajemy ciastka, napoje, bułki, porządny prowiant hotelowy, jak pomocni rodacy podkreślają „wam ta energia i kalorie będą dużo bardziej potrzebne”.
Signe ranna, ale wciąż daje radę
Droga z Maktu do Mwatate
W przypadkowym barze poznajemy Amateshe, dyrektora mającego pod sobą kilka lokalnych szkół podstawowych i średnich. Popija brandy z jednym z nauczycieli, aby umilić sobie to upalne popołudnie. Amateshe nalega, abyśmy się do nich przysiedli, proponuje także coś wypić, zaprasza nas na obiad, a ostatecznie jedziemy wraz z jego żoną samochodem do położonego kilkanaście kilometrów dalej Voi.
Biesiada z Amateshe
Przypadkowa znajomość przeistacza się w spotkanie z nowobogacką afrykańską klasą średnią. Tam, akurat dzisiaj, kupuje nowy telewizor, wymienia opony w samochodzie i zamawia kurczaka na wynos, którego później zaserwuje nam ich służąca w domu, po zamontowaniu nowego wiatraka w pokoju.
Czasem trzeba zrobić coś na pokaz, podobnie jak rundka po okolicy i przedstawienie białoskórych gości swoim znajomym. To nietypowy wieczór, zastanawiam się po co to wszystko, zachowania zupełnie nieobce i równie obecne w europejskich realiach.
O poranku dostajemy po cztery jajka i dwa red bull’e na drogę, które do Mwatate musiały trafić w jakiś bardzo nietypowy sposób.
Taita Hills
Ziemia ludu Taita
Wracamy do naszych codziennych spraw i trosk. Tym razem muszę zamienić opony, a dokładniej zreperować słabszą z nich power tape’em i wstawić na miejsce przedniej. Czynność ta będzie jeszcze wielokrotnie powtarzana, również rotując opony z roweru Signe, aby żadna z nich nie eksplodowała z przeciążenia.
Power tape ratuje sytuację
Droga przez Taita Hills
Elektryczna kurtyna zapobiega nawiedzaniu wiosek przez słonie
Ruszamy przez Taita Hills, ziemie zamieszkałe przez ludy Taita. Droga staje się piaszczysta, a jedyny sposób, aby dało się jechać to zboczenie z trasy i przedostanie się przez pełne cierni chaszcze i gęsty busz. W niektórych momentach muszę użyć maczety, aby przedrzeć się przez tą gmatwaninę.
Niezbędna jest maczeta, aby przedrzeć się przez taki gąszcz
Mijamy człowieka na rowerze z dwoma ciężkimi baniakami z wodą z trudem pokonującego głęboki piasek. Po raz kolejny uświadamiam sobie, jak łatwe jest nasze europejskie życie, chociażby dlatego, że nie musimy tej trasy pokonywać codziennie, aby zdobyć wodę.
Łatwa droga zaprowadzi cię do nikąd
Dojeżdżamy do Rukanga, a następnie Bungule, wiosek oplatających podnóża góry Kasigau (1641m). Analizujemy dalszą część trasy, wypytujemy mieszkańców, aby dowiedzieć się, że droga polna do Kilibasi i Shiambini nie istnieje.
Zbliżamy się do Rukanga
Śniadanie z Patrickiem, księdzem z Bungule
Droga której szukamy nie istnieje
Alternatywna trasa prowadzi przez dzikie i odludne Taita Ranch oraz Rukinga Ranch. Nie mając wyboru, podążamy w tym kierunku.
Kozy wyprowadzane na pastwisko
Rozkoszujemy się pięknem otaczającej nas przyrody. Na naszej drodze pojawiają się szare gryzonie (przypominające wiewiórki), zebry i guźce. W pewnym momencie Signe wypatruje gromadę słoni przekraczających drogę około 250 metrów przed nami. To rodzina licząca kilkanaście osobników, dorosłych wraz z małymi. W takiej sytuacji należy zachować absolutny spokój. I czekać. Czekamy 10 minut i ruszamy wzdłuż drogi, przyśpieszamy, jedziemy coraz szybciej, aż nagle okazuje się, że po lewej stronie drogi wciąż stoi największy ze słoni, przyśpieszamy ile tylko sił w nogach i w tym momencie adrenalina skacze do gardła. Za zakrętem, tuż przy naszej drodze, czai się całe stado, kilkanaście słoni. Uciekamy jak tylko szybko potrafimy i na nasze wielkie szczęście stado się spłoszyło. Uratowała nas dezorientacja i zaskoczenie słoni, gdyby miały chwilę do namysłu, mogłyby zdecydować się na stawienie czoła zagrożeniu.
Kasigau (1641m)
Dowód, że słonie były tutaj niedawno
Afrykańczycy uważają słonie za zwierzęta zdecydowanie niebezpieczniejsze dla człowieka od lwów, a szczególnie niebezpieczne są pojedyncze osobniki i sytuacje, gdy znajdziemy się pomiędzy młodymi a rodzicami. To wiedza, którą zdobyliśmy na tej wyprawie i staramy się stosować do jej zaleceń.
Zebry na drodze przez Taita Ranch
Przez 50 kilometrów spotykamy tylko dwójkę Masajów, freelancerów specjalizujących się w poszukiwaniu zagubionego bydła.
W stronę Oceanu Indyjskiego
Pod koniec dnia dojeżdżamy do Mackinnon Road i to nasze ponowne spotkanie z cywilizacją.
Brak czasu na leczenie ran
Wchodząc do afrykańskiej knajpy, z reguły na pytanie „co można u was zjeść?”, pojawia się odpowiedź w rodzaju – „mamy mandazi, chapati, herbatę… i mamy jedzenie”.
Składamy zamówienie: „W takim razie, poprosimy dwa mandazi, dwie herbaty i dwa jedzenia”. Prawie zawsze pojawia się element niespodzianki z tym tajemniczym „two food”. Dziś jest to mięso z kozy, czasem ryż z fasolą, czasem krowie jelita, bardzo różnie.
Wieczorem rozbijamy nasz sfatygowany namiot przy domu Msena Lugwe Joto w miejscowości Kingoni. Nasz gospodarz to nauczyciel w szkole podstawowej i fascynat wymiany międzykulturowej.
Podczas wspólnej kolacji padają pytania w rodzaju – „Ile się w waszym kraju płaci, aby poślubić kobietę?” . Według lokalnych zwyczajów, jest to 10-20 krów, przy czym połowę posagu opłaca się gotówką i stosuje opcjonalny przelicznik „jedna krowa równa się sześć kóz”.
Rodzina Msena Lugwe Joto, Kingoni
Przejeżdżamy przez Shimba Hills, rzekomo zamieszkiwane przez słonie, więc wynajmujemy eskortę na motorze, aby uniknąć podobnych niespodzianek jak na Taita Ranch.
Mija kolejny dzień. Jesteśmy już coraz bliżej, szukamy skrótów przez wioski kierując się na wschód. W pewnym momencie, na nie tak odległym horyzoncie, pojawia się nasz cel. Ocean Indyjski!
Jeszcze kilka drobnych zjazdów i podjazdów i dojeżdżamy nad samo wybrzeże. Rzucamy rowery i wskakujemy do 28 stopniowej wody. Pełnia szczęścia, marzenie i cel pięciu tygodni i 2000 kilometrów zmagań stały się rzeczywistością!
Tak jest, nasza misja wykonana!